Kiedy za odświeżenie klasyka biorą się nowi twórcy, wśród starych fanów zwykle rodzą się pewne obawy. Zwłaszcza, gdy ma tego dokonać ktoś, dla kogo będzie to reżyserski debiut. Czy sobie poradzi, czy odda ducha oryginału, czy nie skopiuje 1:1. Tak było w przypadku Matthijsa van Heijningena juniora i prequelu filmu Coś z 1982 roku. Szczęśliwie, obawy te okazały się być na wyrost. Nowe Coś zostało zrealizowane bardzo zgrabnie.
Jak może pamiętacie, akcja pierwszego filmu rozpoczynała się od pościgu helikopterem dwójki Norwegów za, wydawałoby się, bogu ducha winnym psem. Zaskoczeni widzowie, tak jak i Amerykanie nie mogli się nadziwić zachowaniu niespodziewanych gości. A tymczasem, ci dokładnie wiedzieli co robią. Dopiero w miarę oglądania domyślaliśmy się, co mogli przeżywać ci nieszczęśliwcy. Teraz możemy to zobaczyć.
Mamy tu szereg wspólnych elementów z obrazem Carpentera. Jest zatem sekcja martwego osobnika, odkrycie jak funcjonuje, wzajemne podejrzenia, zamknięcie kogoś w izolatce jak i scenę wspólnego badania wszystkich obecnych (spokojnie, polegała na czym innym). W ruch ponownie idą miotacze ognia. Nie widziałbym w tym jednak wady. Van Heijningen puszcza oko do fanów oryginału, a ci mogą poczuć się jak w domu. Film spełnia też swoje zadanie jako prequel. Bardzo szybko widzimy znajome miejsca, które 30 lat temu odwiedzili Kurt Russel i Richard Dysart. To samo spalone truchło, ta sama lodowa bryła.
Rola jaką wcześniej (lub później, zależy jak na to spojrzeć) spełniał Russel, tym razem przypadła urodziwej Mary Elizabeth Winstead, która jako amerykańska pani paleontolog Kate Lloyd w pewnym sensie przejęła dowodzenie, niekoniecznie za aprobatą wszystkich pozostałych bohaterów. W sumie, w swej roli sprawdziła się nieźle, choć nie powiem, pamiętając twardego pilota jakim był Russel, obserwowanie tej wydawałoby się niepozornej panny było cokolwiek dziwne. Bardziej spodobałoby mi się rozwiązanie, w którym bohaterami są jedynie Norwegowie, ale nietrudno zrozumieć takie, a nie inne posunięcie producentów. Na szczęście co nieco języka norweskiego również tutaj uświadczymy.
W nowym filmie mamy nieco inny rodzaj grozy niż w poprzedniku. "Coś" częściej daje o sobie znać, chętniej atakuje bohaterów. Częściej też możemy je zobaczyć w całej okazałości. Trudno się temu dziwić. Dzisiejsza technika pozwoliła wykreować znacznie bardziej wiarygodne monstrum, niż to 30 lat temu. Trzeba było z tego skorzystać. Na szczęście, nie zniknęła sól tej produkcji, czyli relacje między ludźmi. Nie ufają sobie, boją się, nie wahają użyć siły, jeśli mają podejrzenie wobec kompana w niedoli.
Zakończenie jest utrzymane w duchu finiszu pierwszego filmu. Ktoś tam ocalał, ale nie wiadomo co się z nim stanie. Podobnie było z Kurtem Russelem i Keithem Davidem. Natomiast sceny robiące za klamrę nowego i starego filmu pokazano między napisami końcowymi, dlatego koniecznie zostańcie chwilę w fotelach po finale. To świetne rozwiązanie, gdyż udało się połączyć oba filmy, nie tracąc jednocześnie efektu niewiadomej o którym wspomniałem wyżej. Wszystko zostało gładko poprowadzone, mam zastrzeżenia właściwie tylko do jednej kwestii. Tu jeszcze ciekawostka, na napisach końcowych użyto tej samej czcionki co w oryginale, a w tle przygrywała ta sama, niepokojąca muzyka (z kolei na początku wita nas stare logo Universal Pictures).
Na pewno nie powiedziałbym, że Coś to policzek wymierzony w fanów poprzedniego filmu. Owszem, korzysta na jego popularności, ale co najważniejsze, nie zmarnowano tego potencjału. Potrafi trzymać w napięciu, wraca podejrzewanie, kto tu teraz jest przeciwnikiem, pod jaką maską kryje się „Coś”. To dobrze zrealizowane kino, choć należy pamiętać, że mimo wszystko nieco inne. Tu mamy więcej bezpośrednich kontaktów z kosmitą w jego własnej formie (o ile można tak o nim powiedzieć), a ta (raczej "te") jest wykonana wspaniale, to znaczy strasznie brzydko. W stosunku do poprzednika mniej jest za to scen, gdzie mamy do czynienia tylko z ludźmi (te wciąż są najlepsze). Nie warto tu jednak szukać dziury w całym. Przecież nie wszystko musi być dokładnie tak, jak przedtem, nie? Warto obejrzeć.
7/10
P.S.: Nowe "Coś" bez problemu można obejrzeć bez znajomości ze starym. Nie znając mechanizmów być może będziecie się nawet lepiej bawić, bo i zaskoczeń będzie zdecydowanie więcej. A kto wie, może seans zachęci do nadrobienia zaległości? Film Carpentera zdecydowanie warto znać.