Spadkobiercy swoją premierę w Stanach mieli prawie pół roku temu, do Polski film trafił ze sporym opóźnieniem – co może nie jest regułą, ale zdarza się zbyt często. W każdym razie, od niemal trzech tygodni obraz Alexandra Payne’a jest wyświetlany także w polskich kinach. Mimo pięciu nominacji do Oscara obraz ten zgarnął tylko(?) jedną statuetkę, w kategorii „najlepszy scenariusz adaptowany”. Dołożył także dwa Złote Globy (najlepszy dramat, najlepszy aktor w dramacie – George Clooney). Zaciekawiony poszedłem sprawdzić go przedwczoraj. I najlepszym filmem (ani zeszłego, ani tego roku) bym go nie nazwał, ale solidnym już jak najbardziej tak.
Historia kręci się wokół granego przez Clooneya Matta Kinga. Rodzina Kingów (wśród której najrozsądniejszy z żyjących członków jest właśnie Matt) posiada prawa do sporego kawałka ziemi na Hawajach. Stało się tak, ponieważ ich dalekim przodkiem był król Kamehameha, władca Hawajów. Rodzinne interesy w pewnym momencie krzyżują się z osobistymi sprawami Matta, a życie rzuca mu coraz to kolejne kłody pod nogi.
Jeśli widzieliście trailer, to kolejne linijki nie będą dla Was spoilerami. Główny bohater został mocno doświadczony przez życie. Najpierw jego żona – z którą od pewnego czasu nie układało mu się najlepiej – po wypadku na motorówce zapada w śpiączkę. Matt musi radzić sobie z zajmowaniem się dwoma córkami, a nie jest w tym najlepszy (sam nazywa siebie rodzicem zastępczym). Niedługo potem okazuje się, że żona już się nie obudzi, a jedną z ostatnich rzeczy które zrobiła za życia, była zdrada męża. Duża część akcji to próba zlokalizowania amanta z którym Elizabeth zaliczyła skok w bok. Gdzieś obok Matt musi podjąć decyzję co do sprzedaży odziedziczonej ziemi, a na ręce patrzy mu cała gromadka kuzynów, jak i cały stan.
Spadkobiercy są dramatem obyczajowym, niepozbawionym jednak sporej ilości humoru. Przyzwyczajeni do wizerunku Clooneya w garniturze, czy też wcześniej w lekarskim kitlu, możemy uśmiechnąć się pod nosem widząc go (kolokwialnie mówiąc) popitalającego po ulicy w sandałkach i krótkich spodenkach. Albo wystającego jak pół dupy zza krzaka. To znaczy pół twarzy zza żywopłotu.
Na The Descendants dobrze się patrzy także od strony wykonania i obsady. George Clooney to doświadczony człek, na twarzy którego odmalowuje się cała gama emocji. Od szoku, przez gniew i zwątpienie, po nadzieję. Jest gwiazdą filmu i spełnia swoje zadanie. Gdzieś obok, lepiej lub gorzej, ale dzielnie towarzyszą mu znacznie młodsi adepci sztuki aktorskiej z Shailene Woodley na czele. A ostatnim „aktorem” są piękne krajobrazy Hawajów, znane także m.in. z Lost, które kręcone było na wyspie Oahu, gdzie dzieje się część akcji.
Na samym początku filmu słyszymy monolog Matta o tym, że życie na Hawajach wcale nie jest usłane różami. Raj na ziemi nie jest nim dla mieszkańców, którzy mają takie same problemy, jak reszta świata. Te kilka zdań może sugerować, że przez najbliższe dwie godziny będziemy słuchać marudzenia znudzonego życiem bogacza, tymczasem film serwuje nam zupełnie coś innego. W atrakcyjny sposób usprawiedliwia to podejście, a samemu Kingowi trudno jest zazdrościć tego, co przeszedł. Jednocześnie monolog ten, choć z początku seansu, bardzo fajnie podsumowuje cały obraz.
Spadkobiercy to dobry film. Ani za ciężki, ani za lekki. Daje odsapnąć od ciężaru tematu rozluźniającymi scenami, jednocześnie płynie z niego pewna nauka. Cenna, a przy tym nie moralizatorska. Wprawdzie zakończenie jest przewidywalne, ale trochę trudno się o to czepiać w przypadku akurat tego filmu. Warto obejrzeć.
7/10