Stworzony przez Deibus Studios i wydany przez Midway tytuł miał na pierwszy rzut oka wszystko na właściwym miejscu. Całość oparto o znany i lubiany koncept, który rzucał graczy na różne areny i zmuszał do wykonywania tam określonych zadań. Zabawie towarzyszyły dobra oprawa graficzna i świetny soundtrack, a gra oferowała wyzwanie i pozwalała się bawić zarówno niedzielnym graczom, jak i obeznanym w temacie wymiataczom. Mimo to dzisiaj niewielu o niej pamięta, a szanse na kontynuacje są mniej niż znikome.
Pomysł oklepany przez Tony’ego Hawka w pierwszych kilku odsłonach serii jest prosty, ale jednocześnie genialny. Może dlatego ma wielu fanów, którzy do dzisiaj z rozrzewnieniem wspominają szukanie literek S-K-A-T-E i kaset wideo. Producenci Freestyle Metal X nie zmieniali tego i po prostu na większych i nieco inaczej zaprojektowanych mapach umieścili bardzo podobne wyzwania. I znowu zapewniało to rozrywkę na wysokim poziomie. Proste w założeniach zadania zmuszały do popisywania się zręcznością, opanowaniem, refleksem i pomysłowością, a przez to bawiły.
Autorzy starali się też dorzucić coś od siebie. Dzięki temu otrzymaliśmy choćby „wyścigi” po mapach z gospodarzem danego obszaru i wywołujące spory uśmiech na twarzy turnieje, w których wybijamy się z rampy i próbujemy nabić jak najwyższy wynik za pomocą różnych trików. Jest więc w miarę różnorodnie, a nudę zabijają też intrygujące projekty kolejnych map. Nie ma tutaj mowy o symulacji, więc wjeżdżamy po ścianach wieżowców i ścigamy się po lodowych czapach i letnich kurortach. Odwiedzamy nawet rafinerię na środku morza. Jeździliście kiedyś motocrossem po rafinerii, próbując tylnym kołem pozamykać zawory do pomp? Tak myślałem.
Spędziłem przy Freestyle Metal X trochę czasu i nie znalazłem żadnych poważnych wad. Z uśmiechem na twarzy ulepszałem swój motocykl, rozpędzałem się nim od rampy do rampy i wybijałem wysoko w powietrze w akompaniamencie „Kickstart My Heart” Motley Crue. Bawiłem się dobrze i za każdym razem po zakończeniu rozgrywki zastanawiałem się, czemu tej produkcji się nie udało? Co doprowadziło do jej porażki i tego, że nigdy nie została nazwana „must-havem” w swojej kategorii? Nawet w bardzo bogatej bibliotece gier na PlayStation 2 nie znajdziemy zbyt wielu konkurentów, a przecież sam tytuł też ma niewiele wad i spokojnie się sam broni.
To chyba po prostu jedna z tych gier, którą zna niewielu, a ciepło wspominają tylko pojedynczy zapaleńcy, których porwał niezwykły klimat i koncept tego tytułu. I chyba kolejny przykład tego, że kiedyś różnorodność była większa, choć twórcy bardziej przez nią ryzykowali. Dzisiaj taka produkcja w dystrybucji sieciowej mogłaby okazać się hitem, a kiedyś stała na półce obok innych wielkich, co kosztowało jej autorów i wydawcę bardzo wiele. Przez to teraz o kontynuacji już raczej nie usłyszymy.