„Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza” – recenzja filmu „Artysta” - K. Skuza - 26 kwietnia 2012

„Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza” – recenzja filmu „Artysta”

Paul Claudel, który wypowiedział powyższe słowa, już ponad 100 lat temu wiedział, że nic dla naszych zmysłów nie jest tak wymowne, subtelne i piękne jak cisza. Także ponad 100 lat temu raczkujący artyści kinematografii zmierzyli się z wymaganiami niemych słów. I podołali. Sztuką mowy ciała udowodnili, że cisza potrafi powiedzieć więcej niż lawina przykrych słów lub potok miłosnych zwierzeń. Film „Artysta” to kolejny dowód na to, że piękno zaklęte jest w prostocie, a prawdziwy aktor to taki człowiek, który całym sobą opowiada swoją historię.

„Artysta” opowiada o poważnym zakręcie życiowym gwiazdy kina niemego – Georga Valentino, który pogubił się w czasach, gdy kino nieme zostało wyparte przez pełne udźwiękowienie. Rozkapryszona widownia wnet zapomniała o George’u, gdy na horyzoncie pojawiła się nowa, obiecująca gwiazda „kina dźwięku” – Peppy Miller. Kobieta pojawiła się na scenie dzięki zbiegowi okoliczności, bowiem nieopatrznie wpadła w ramiona Valentino. Właśnie dzięki niemu i dzięki własnej determinacji zajaśniała w kinach i w świadomości publiczności. Posłuchała najważniejszej, z pozoru błahej rady George’a: „musisz odróżniać się czymś od innych aktorek”. Powiedział, po czym narysował jej pieprzyk koło ust. I ta reguła zadziałała dla Peppy jak trampolina do sukcesu, niestety odwrotnie w przypadku Valentino. On zaczął odróżniać się od innych aktorów tym, że pozostał przy swoich przyzwyczajeniach – wciąż grał, reżyserował i produkował filmy nieme. Niestety wówczas widownia zachwycona była możliwościami dźwięku i panienką Miller, dlatego o tytułowej gwieździe mówiło się już tylko w kategorii wspomnień, i to starszego pokolenia. Od załamanego George’a odeszła żona, aktor zwolnił swojego przyjaciela-służącego, sprzedał większość wyposażenia domu, i popijając whisky, zapalając kolejne papierosy, pogrążał się w bezsilności, która spadła na niego wraz z nadejściem (teoretycznego) rozwoju kina. Także producent filmów z Valentino odwrócił się od artysty, bo całą jego wiarę i gotówkę pochłonęły produkcje udźwiękowione.

Na szczęście przypadek, który kiedyś złączył spojrzenia George’a i Peppy na planie filmowym, ciągnął się latami. Peppy przez wszystkie lata swojej sławy i upadku George’a, kochała się w nim. Była jedną z nielicznych osób, która wciąż chadzała do kin na jego filmy i szlochała ukradkiem w chusteczkę podczas napisów końcowych. Peppy zaś zapadła w pamięci George’a jako kobieta niezwykła. Ich drogi, po wielu perypetiach, nieprzespanych nocach, zwątpieniach, chwilach uniesień dumy i asertywności, zeszły się dość niespodziewanie… A droga nie była usłana różami – przelano wiele łez, alkoholu, padły strzały z pistoletu, wybuchł pożar. Życie jak w Hollywoodzkim filmie, niemal dosłownie (niemal, bo to belgijsko-francuski obraz). Smaku dodaje cała otoczka filmu – muzyka, która jak dawniej, buduje atmosferę grozy, smutku i radości. Aktorzy, którzy jak dawniej, swoją mową ciała wyrażają więcej niż precyzyjne słowa. I kilka mrugnięć okiem do widowni. Nieprzypadkowo George Valentino kojarzy się z Rudolphem Valentino, a w duecie ze swoim czworonożnych towarzyszem – obaj wyglądają jak Flip i Flap, w pojedynkę George to prawie Charlie Chaplin. Zresztą cały film to jeden wielki ukłon w stronę protoplastów kina. Nie jest to wyłącznie prosta historia opowiedziana biało-czarnymi barwami kina niemego. Nie jest to wymuszony efekt magii starego kina po to, by łatwym-tanim chwytem zarobić w dobie kasowych przebojów 3D. Nieprzypadkowo podkreślam słowa „jak dawniej”. Film „Artysta” zasłużenie nosi taką nazwę, z wielkiej „A”.

„Artysta” pokazuje, czym był, czym jest i czym zawsze będzie Artyzm w kinie. To sztuka grania samym sobą, sztuka rozśmieszania i wzruszania do łez publiczności bezgłośnie. Jean Dujardin  zrobił to genialnie swoją grą aktorską, którą – wraz z reżyserem i scenarzystą, Michelem Hazanaviciusem – przypomniał światu, czym powinna być sztuka. Powinna poruszać, zmuszać do myślenia, duchowo oczyszczać. To właśnie robi z widzem „Artysta”, który jest spiżowym pomnikiem dla historii kina oraz dla koneserów i niedzielnych miłośników tej dziedziny sztuki. Jeśli wydaje Ci się, że widziałeś/widziałaś już wszystko, że dobre filmy muszą być kolorowe, udźwiękowione, i koniecznie ze znaną twarzą Hollywood – przekonaj się, jak bardzo się mylisz. Zapewniam, że to wspaniałe przeżycie.

K. Skuza
26 kwietnia 2012 - 09:59