Oglądanie Haywire przypomina trochę jazdę rowerem po okolicy. Kiedy jest płasko wrażenia i emocje są znikome. Wjazd na górkę to z kolei spory wysiłek, a gdy już wracamy do domu i widzimy, że pozostał nam jedynie zjazd – żałujemy, że zabawa się kończy. Film Stevena Soderbergha jest właśnie taką przeplatanką męczenia buły o niczym ze stagnacją i wyrafinowaną akcją. W rezultacie muszę jednak reżyserowi oddać, że w dobie wysokobudżetowych, chaotycznych produkcji udało się mu zmajstrować kino bardzo udane i na swój sposób intrygujące.
Gwiazdą w tym filmie nie jest zastęp samczych perełek w osobach Fassbendera, Douglasa, McGregora, Banderasa, czy Tatuma. Grupę urzędniczych harcerzy z palcem w nosie przebija debiutująca w głównej roli zawodniczka MMA Gina Carano. Kobita robi z nich sito kiedy chce i jak chce. Sportsmenka wypadła w moim przekonaniu po prostu wzorcowo dając popis swoich umiejętności w walce na pięści, ale też emanując niezłą, ekranową charyzmą. Na Carano patrzy się z przyjemnością nie tylko w scenach, gdy stosuje na swoich oprawcach dźwignie, a innych lutuje po mordzie. Nie będę oczywiście zapędzał się w teorie, że o to mamy „Schwarzeneggera XXI wieku w spódnicy”. Lepiej miło się zaskoczyć na przyszłość. Ginie wróżę sporą karierę, aczkolwiek wydaje mi się, że gatunek spod znaku bijatyk i strzelania to maksymalny pułap jaki może osiągnąć (i bardzo dobrze).
W Haywire w gruncie rzeczy chodzi o to, że główna bohaterka (agentka) została wrobiona w coś, czego nie zrobiła. Jej przełożeni wysyłają kolejne posiłki w różne rejony świata, aby oczyścić sprawę, a wszelkie machloje zgarnąć pod dywan. Dzielnej Mallory Kane udaje się uciec przed śmiercią, dzięki czemu może wprowadzić swój plan zemsty. Jak wspomniałem we wstępie, obraz Soderbergha nie jest typowym akcyjniakiem. Fabule nie brakuje przestojów, a całość ma bardzo ascetyczny, wręcz eksperymentalny styl. Dotyczy to nie tylko narracji, ale również realizacji poszczególnych scen. Haywire pozbawione jest wybuchów, czy też efekciarskich pościgów. To bardzo konserwatywny, wyjęty z lat 70-tych filmik szpiegowski, gdzie po prostu kibicujemy bohaterce, aby spuściła wszystkim wpierdziel na jaki zasługują. A robi to z klasą i MMA-owskim zacięciem. Wszystkie pojedynki na kopniaki i zapasy są bardzo dobrze zmontowane, każdy cios ma znaczenie. Reasumując, walki ociekają sporym realizmem, aczkolwiek jak na kategorię R zdecydowanie za mało krwi na twarzach oponentów.
Najnowszy pomysł Soderbergha bardzo spodobał się krytykom za Oceanem, natomiast nie zyskał uznania w oczach widzów. Po części rozumiem ten rozstrzał opinii. Haywire jest mało atrakcyjny, a nawał wielkich nazwisk niespecjalnie mu pomaga. Z drugiej strony jest to trochę inna akcja niż ta grana dzisiaj w kinie – twarda, chłodna, minimalnie poza klimatem. Mimo tego ja byłem miło zaskoczony, bo generalnie Soderbergha kompletnie nie czuję, a tu udało mu się wciągnąć mnie w ten szpiegowski flick z glanowaniem maski w tle.
OCENA 6,5/10