Mroczne cienie - Tim Burton na autopilocie - fsm - 19 maja 2012

Mroczne cienie - Tim Burton na autopilocie

Lubię kino Tima Burtona, ale - podobnie jak wielu - uważam, że w ostatniej dekadzie nie stworzył nic naprawdę wyjątkowego. Wszystko było mniej lub bardziej solidne i miło się to oglądało (z wyróżnieniem dla Dużej Ryby, która jest moim zdaniem najlepszym filmem nakręconym przez Burtona w XXI wieku), ale brak było jakiejkolwiek, choćby najmniejszej, filmowej ekstazy. Wielka szkoda więc, że Mroczne cienie nie zmieniają tego stanu rzeczy.

Z czym się je najnowszy film pana Tima? Prolog pokazuje nam bogatą rodzinę Collinsów, która po przybyciu do USA postanowiła zamienić małą nadmorską wioskę w portowe miasto. Jak postanowiła, tak zrobiła - osada rosłą w siłę, Collinsowie się bogacili, a ich syn Barnabas piękniał z roku na rok, by łamać serca różnym kobietom. Pech chciał, że jedna z nich - służąca imieniem Angelique - okazała się wiedźmą, a jedynym lekarstwem na złamane serce była zamiana młodzieńca w wampira i zamknięcie go w trumnie. Ach - i zmuszenie jego prawdziwej miłości do popełnienia samobójstwa. Rachu-ciachu, mija 196 lat i oto mamy rok 1972. W mieście Collinsport trochę się pozmieniało. Collinsowie są cieniem dawnej potęgi, a rybny biznes został przejęty przez piękną Angelique (zbieżność imion i fizjonomii ze wspomnianą wiedźmą jak najbardziej zamierzona). Wszystko zmienia się, gdy dziarscy budowlańcy wykopują przypadkiem trumnę z uwięzionym w środku Barnabasem Collinsem. Będzie się działo?

Zwiastun Mrocznych cieni początkowo sugeruje stylizowany na gotycki horror film, który kusić ma klimatem. Potem okazuje się, że jest to w zasadzie komedia, a gdzieś wśród tego wszystkiego powinien przemykać szalony styl reżysera. Teoretycznie jest tak, jak obiecuje to zwiastun. Film zaczyna się klimatycznie, by względnie szybko uderzyć w komediowe tony - uśmiech generowany jest głównie przez zderzenie staroświeckiego Barnabasa z nowoczesnością lat siedemdziesiątych. Po jakimś czasie wracamy do tajemnicy, duchów i gotyckiej atmosfery, a następnie znowu śmichy-chichy. Standardowy Burton, chciałoby się rzec. Niestety - zabrakło zaangażowania ze strony reżysera i obsady. Wszystko jest zrobione na pół gwizdka i nie wywołuje silniejszych emocji. Elementy zabawne są zabawne i nic więcej. Klimat niczym z Jeźdźca bez głowy czy Soku z żuka to może 1/3 mocy, jaka była obecna w tamtych filmach. Johnny Depp odrabia lekcje atakując widza standardową manierą (która wciąż może się podobać), Helena Bohnam-Carter świeci w zasadzie tylko fryzurą i wygląda na strasznie zblazowaną, Eva Green jest śliczna i stara się być ognista/bezwzględna (miejscami jej to wychodzi), reszta obsady wpasowuje się w ten trend. Jest bardzo poprawnie, ale nic więcej. Nieco zawodzi też strona wizualna. Mroczne cienie są ładne, mroczne (ha!), eleganckie, a miejscami bardzo pozytywnie zaskakują kolorystyką czy kadrami, ale też nie ma tu niczego, czego nie widzielibyśmy wcześniej (może poza jednym, bardzo solidnym efektem pod koniec... ale ćśśśś).

Na koniec trzeba dodać, że scenarzysta oparł historię na znanej amerykańskiej telenoweli z lat 60-tych, może więc dlatego całość wydaje się taka lekko rozlazła. Być może ludzie znający oryginał (są nad Wisłą tacy?) bardziej docenią pracę całej ekipy. Mroczne cienie ogląda się dobrze (całe szczęście, że pod koniec wszystko nabiera rumieńców), ale mimo wszystko liczyłem na coś trochę lepszego. Piątka z plusem... w skali dziesięciostopniowej. Ewentualnie szóstka, ale to przy sporym nakładzie dobrej woli.

fsm
19 maja 2012 - 12:29