Między Słowami/Lost in Translation – kiedy trudno się odnaleźć… - Cascad - 18 lipca 2012

Między Słowami/Lost in Translation – kiedy trudno się odnaleźć…

John Kacere był malarzem i na temat przewodni swych prac wybrał dolną partię kobiecej bielizny. Oczywiście „wypełnioną” przez kobiety. Nie pisałbym o nim gdyby nie to, że scena, która rozpoczyna Lost in Translation wygląda jak wyjęta z jego obrazów. Ujęcie pośladków Charlotte (Scarlett Johansonn), dość szybko przerywa jednak podróż Boba Harrisa (Bill Murray) jadącego taksówką do swego hotelu. W Tokio. To tu niebawem oboje się spotkają.

 

Myśląc o filmie, którym nie mogę się znudzić myślę o dziele Sofii Coppoli. Kręcone analogową techniką, nie spieszące się, robione z pasji i często improwizowane (zdjęcia trwały zaledwie 27 dni) sceny zostają w sercu na długo. Objawia się to we wspaniałym paradoksie – otrzymujemy bowiem coś lekkiego, ale nie uderzającego w mainstream, sztampę i przewidywalne ruchy. To zamyślone kino z dystansem do siebie, nie stawiające barier przed „zwyczajnym” oglądającym.

 

 

Lost in Translation jest historią dwójki ludzi – Charlotte, której mąż przyjechał do stolicy Japonii w celach służbowych i Billa, starszego gościa (jego siła wieku pomału się kończy) który jak wiele innych gwiazd filmowych przylatuje do kraju samurajów po to by zgarnąć gigantyczną gażę za nagranie reklamy whiskey. Oboje przez większość czasu siedzą sami, w tym samym hotelu, codziennie natrafiając na nowe „dziwactwa” – sposoby zachowań i obyczaje do których ciężko im przywyknąć w tym nowym świecie przypominającym inną planetę.

 

Nie dziwne, że podczas pobytu w hotelu Park Hyatt Tokyo ciągnie ich do siebie tajemnicza siła. Naturalnym było, że w końcu się dogadają, gdy patrzą na siebie jak na ostatnią parę normalnych ludzi w tym groteskowym świecie. Reżyserka decydując się na takie przedstawienie ich losów pokazuje, notabene między słowami, uczucie jakie tworzy się między dwójką bliskich sobie ludzi. Czy to przyjaciół, czy zakochanych. Wszyscy poza nimi wydają się ogłupieni, to samo czuje widz, a także Bob i Charlotte. Oglądający z łatwością uchwytuje tę relację, choć nie jest zbudowana na wielkich gestach, historii czy słowach, raczej na zaspokojeniu potrzeby posiadania bratniej duszy. Nasi bohaterowie spotkali swoją akurat na końcu świata. Jest to film właśnie o tym spotkaniu i o tym co po nim zostaje…

 


Co najbardziej urzeka w Lost in Translation?


W mgnieniu oka: Oglądając ten film po raz pierwszy, trzeci i dziesiąty zapominam o tym co się dzieje dookoła. Jest wieczór, spijam dobre piwo, mam zasłonięte rolety i wyciszony telefon, po prostu przenikam do tego małego wycinka Tokio. Ile to trwa? Po pierwszym seansie nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, wiedziałem tylko, że „za krótko”. To świetne uczucie obcować z takim obrazem.

 

 

Znaczenie tytułu: Już polskie „Między słowami” nie jest zbyt trafne (choć idealnie wpisuje się w przekaz filmu), jednak gubienie sensu podczas tłumaczeń jakie widzimy podczas przepraw Boba to małe mistrzostwo świata. Japończycy słynni ze swojego Engrishu także w filmie Coppoli pokazują swoje „firmowe” mieszanie wymowy „L” i „R” i w bardzo przyjazny, ale jednak nieudolny sposób starają się porozumiewać z podstarzałą gwiazdą. Widząc relacje bohaterów ze swymi bliskimi także dostrzegamy ten brak zrozumienia, tylko na zupełnie innym poziomie.

 

 

FantAzja: Pokazanie ojczyzny Godzilli nigdy jeszcze nie było tak subtelne, sensowne i ciekawe. Uniknięto standardowego rozpuszczania się nad każdym płatkiem wiśni, kodeksem honorowym czy ikebaną. Brak tu patetycznego i kiczowatego zachwytu białego człowieka, który na widok gejszy odmienia swe życie i zaczyna medytować. Nie oznacza to oczywiście, że nie zobaczymy symboli Japonii, będą one jednak podane w nienachalny sposób, „miękki”, pokazujący inność tego kraju (nie wyższość, nie niższość). Większość czasu zajmie Tokio żyjące własnym życiem, z karaoke, automatami i zatłoczonymi ulicami, pędzące przed siebie nie oglądając się na dwójkę przybyszy z Ameryki. Te ujęcia pozostają w pamięci na długo, tak samo jak dialogi pozornie o wszystkim i niczym.

 

 

Lost in Translation bardzo sprawnie posługuje się dwiema metaforami – Bill i Charlotte są samotni. Mimo znalezienia się w jednym z najbardziej zatłoczonych miejsc na ziemi, brakuje im bliskości drugiego człowieka. W tym miejscu trafiają też na siebie, co w zupełnie nie przesadzony i pozbawiony upiękniaczy sposób pokazuje, że czasem swoją bratnią duszę lecieć na drugi koniec świata.

 

Choć jest to zabawna, pozytywna historia, to jednak w żadnym momencie nie popada w skrajności. Nie widać tu przeintelektualizowania i artyzmu szukanego na siłę. Nie można jednoznacznie stwierdzić jaki to jest film. Owszem, możemy zobaczyć jak pięknie i subtelnie rośnie uczucie bohaterów - oboje są jednak w stanie małżeństwa, różni ich wiek, odległość i moment życia. On ma dzieci, ona świeży dyplom z filozofii… Czy to w ogóle ma szansę wyjść? To jedna z wielu myśli, które zostają w głowie po zakończeniu seansu. Odcieni szarości też tu nie brakuje...

 

 

I właśnie za to wszystko tak bardzo cenię sobie dzieło Sofii Coppoli. Za chwilę odprężenia i relaks, które udaje jej się dostarczyć unikając banałów, idiotycznych gagów, zaniżania poziomu i innych „wybuchów”, które można znaleźć w kinie rozrywkowym. Dla mnie obejrzeć po raz kolejny Między Słowami, to tak jakby zapewnić sobie małą porcję odpoczynku. Uwielbiam to.

Cascad
18 lipca 2012 - 15:57