„Czy Prometeusz jest w stanie zahipnotyzować widza i przenieść go do „swojej” rzeczywistości? Czy należy dawać wiarę współczesnym krytykom, którzy nie przyjęli go zbyt ciepło?” – takie pytania zadawałem sobie kilka dni temu. Dziś znam odpowiedź. Prometeusz to dobre kino, które z pewnością przypadnie do gustu fanom Obcego. Ale nie brak mu wad. Trudno nie odnieść wrażenia, że Ridley Scott wpadł w pułapkę nowoczesności. Zapraszam na recenzję BEZ SPOJLERÓW.
Gdy po seansie Prometeusza opuszczałem się salę kinową, miałem wrażenie, że wspaniała muzyka Marca Streitenfelda próbuje przekonać mnie, iż właśnie byłem świadkiem niesamowitego filmu, który z pewnością stanie się kultowy. Ale w głębi serca czułem, że tak nie jest i czegoś mi w nim brakuje…
Nie zrozumcie mnie źle. Najnowszy film Ridleya Scotta to techniczny i filmowy majstersztyk, który z przyjemnością obejrzę jeszcze raz. Jednakże nie ustrzegł się wielu potknięć, z których słynie współczesne kino. Ale po kolei.
Technicznie Prometeusz jest niesamowity. Zazwyczaj unikam filmów w 3D, więc troszkę niechętnie założyłem przed seansem wręczone mi przez obsługę kina okulary. Jednakże już pierwsze sceny filmu, gdy kamera szybuje nad bezkresnymi pejzażami nieokreślonej bliżej planety przekonały mnie, że mogę bez obaw zaliczyć film Scotta do wyjątków. Jakość zdjęć 3D, ujęcia oraz ich montaż są zachwycające. Dla mnie była to jedna z większych niespodzianek. Nie mamy tu do czynienia z nieustannymi zmianami ostrości płaszczyzn (jak choćby w przypadku filmu Avengers). Wprost przeciwnie – głębia obrazu, jakość efektów specjalnych i profesjonalizm zdjęć w pełni rekompensuje koszt biletu. Jeszcze raz to podkreślę: technicznie Prometeusz jest spektakularny!
Skoro już mówimy o zdjęciach i montażu, warto wspomnieć o muzyce. Wszystkie te trzy elementy trzymają bardzo wysoki poziom. W kompozycjach Streitenfelda nietrudno zauważyć wpływ najnowszych tendencji muzyki filmowej (kłania się Hans Zimmer), a więc dynamicznych, pełnych głębokich basów kawałków. Jednocześnie nie brak w nich nawiązań do utworów muzyki klasycznej, a także mrocznych, mrożących krew w żyłach utworów Jerry’ego Goldsmitha z Ósmego pasażera Nostromo. Warto jednak zdecydowanie podkreślić, że są to tylko nawiązania, bowiem Prometeusz jest filmem całkowicie odmiennym niż początek sagi o ksenomorfach z 1979 roku. Można zacytować tutaj samego reżysera, który określa związek między obiema produkcami jako „relację na poziomie DNA”. Wybierając się na niego, warto zostawić w domu wszelkie nadzieje na nawiązania do atmosfery i klimatu horroru, który rozegrał się na Nostromo.
Na pierwszy rzut oka film przypomina połączenie Zakazanej planety z 1956 roku z Frankensteinem oraz Misją na Marsa Briana de Palmy. Po bliższym przyjrzeniu się, nie brakuje w nim elementów znanych z cyklu o ksenomorfach, zwłaszcza jego trzeciej części (cały aspekt naukowy, postaci załogi). Na oficjalnej forum filmu można znaleźć informacje o nawiązaniach do Wampirów z kosmosu, filmu Colina Wilsona z 1976 roku. Także fani Lovecrafta, a zwłaszcza mini-powieści W górach szaleństwa powinni znaleźć w Prometeuszu coś dla siebie. Jednocześnie niektóre sceny wydają się żywcem wzorowane na 2001: Odysei kosmicznej.
To bogactwo nawiązań uwidacznia jednak największą wadę filmu Scotta, zwłaszcza w jego drugiej połowie – przesadną mnogość wątków. Wydaje się, jakby po trzydziestoletniej przerwie od kręcenia filmów science-fiction, Brytyjczyk chciał zawrzeć w jednym filmie wszystkie swoje przemyślenia i rozważania. Mamy więc w nim np. typowe dla innych filmów z cyklu o obcych nawiązania do złowrogich planów korporacji Weyland-Yutani, nawiązania do new-age, eksperymenty naukowe, rozważania o naturze człowieka znane choćby z Łowcy androidów, a także rozmyślania o pochodzeniu człowieka i wszechświata (och mistrzu Kubricku, gdzie jesteś?). Są nawet drobne nawiązania do Króla Leara i ukazanego w nim dramatu rodzicielskiego, przynajmniej w moim odczuciu (niestety wszędzie widzę Szekspira). Niemniej jednak brakuje wyraźnie nakreślonego, głównego wątku. Być może wynika to z chaotycznego, szybkiego charakteru współczesnego kina, które stroni od powolnych ujęć i dłuższych scen dialogowych. O ile pierwsza godzina filmu trzyma się kupy i jest bardzo ciekawa, w drugiej często skaczemy chaotycznie od jednego punktu do drugiego i brakuje wyraźnych powiązań między nimi.
Z tej głównej wady wynikają inne, poboczne. Niektórych z pewnością zirytuje brak dokładnych wyjaśnień wielu elementów zawartych w filmie. Innym przypadnie to do gustu. W końcu sam Scott podkreśla, że tworzenie strachu i lęku w kinie polega na „ujawnianiu jedynie cząstki i pozwoleniu widzowi na domyślenie się reszty”. Mimo tego, choć odpowiada mi decyzja o pozostawieniu mi wolnego pola do dociekań na kilka najbliższych tygodni, to jednak chwilami miałem wrażenie, że sam Scott nie bardzo wiedział, co chce nam w Prometeuszu opowiedzieć. Historia w końcówce ociera się o banał, a zakończeniu filmu można zarzucić silenie się na stworzenia pola dla kontynuacji. Sama postać Space Jockeya jest zresztą rozczarowaniem.
Przed wydaniem ostatecznego werdytku, pozwólcie mi jeszcze napisać kilka słów o grze aktorskiej i klimacie Prometeusza. Na oklaski zasługuje Michael Fassbender. Grana przez niego postać androida posiada wiele głębi (widocznych w kilku skwapliwych, jednakże znaczących wypowiedziach i gestach) i można się pokusić o porównanie jej do tych znanych z klasyków gatunku – Hala 9000 w Odyseji kosmicznej czy Roya Batty'ego z Łowcy androidów. Wysoką klasę trzyma także zimna i chłodna Charlize Theron (jak ja ją uwielbiam!) oraz podobna do Ripley Noomi Rapace. Reszta aktorów to zbitka niezbyt szczegółowo nakreślonych postaci, których pełno było w innych filmach o ksenomorfach.
No i w końcu klimat. W Prometeuszu nie brak wielu smaczków, z których szczególnie zadowoleni będą fani sagi o obcych. Klaustrofobiczne lokacje, spowite w mroku ujęcia, pełne napięcia sceny pozbawione muzyki, stylistyka H.R. Gigera – wszystko to znajdziemy w mniejszym lub większym stopniu w najnowszym obrazie Ridleya Scotta. Niestety, z racji zamieszania na polu fabuły bardzo dobrze bawić się będą z ich powodu jedynie prawdziwi zapaleńcy. Nie spodziewajcie się w nim mroczności Obcego i dynamiki Obcego: Decydujące starcie. Czasem się o nie ocieramy, ale to nie jest to. Są to zupełnie inne produkcje. Prometeusz jest bardziej naukowy, bardziej pragmatyczny, bardziej widowiskowy... bardziej klimatycznie nijaki.
Podsumowując, Prometeusz to kawał dobrego kina, nawet pomimo widocznych braków fabuły i nieco wymuszonych scen, które można było zastąpić lepiej rozbudowując najważniejsze wątki (a więc zbudowaniem głębszego klimatu). Technicznie jest to prawdziwy majstersztyk. Nie przebija on z pewnością dwóch pierwszych obrazów o ksenomorfach, ale jest o niebo lepszy niż części trzecia i czwarta.
Fabuła: 6/10
Muzyka: 8.5/10
Gra aktorska: 7/10
Technika wykonania: 9/10
Klimat: 7/10
OCENA OSTATECZNA: 7.5/10