Pozostało zaledwie kilka dni do polskiej premiery najnowszego filmu Ridleya Scotta. Aby jak najlepiej przygotować się na tę okazję, obejrzałem pierwszą część sagi o Ellen Ripley i zabójczych ksenomorfach… po raz ósmy w moim życiu. Nie mam wątpliwości – Obcy jest filmem doskonałym, niedoścignionym przez wiele współczesnych superprodukcji. Co takiego czyni go wyjątkowym?
„W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku” – motto Obcego – ósmego pasażera Nostromo bardzo dobrze streszcza najważniejsze cechy tego jedynego w swoim rodzaju filmu.
Po pierwsze, wskazuje na realia science-fiction. Obcy powstał w 1979 roku, na przełomie dwóch różnych epok tego raczkującego wówczas gatunku kinematografii. Z jednej strony, mieliśmy wówczas 2001: Odyseję kosmiczną Stanleya Kubricka, sztandarowego reprezentanta bardzo naukowych i głębokich, chwilami egzystencjalnych produkcji. Z drugiej, dwa lata wcześniej zadebiutowała pierwsza część sagi Gwiezdnych Wojen, która najlepiej chyba reprezentuje bardziej rozrywkowy i widowiskowy nurt ówczesnego kina science-fiction. Oprócz tych dwóch produkcji, film Scotta czerpie inspiracje z kultowych produkcji lat pięćdziesiątych (jak chociażby Zakazanej planety). Wynika z tego specyficzne połączenie klasycznego stylu ukazywania kosmosu (np. powolne, artystyczne ujęcia) z widowiskowością, jaka miała zdominować produkcje lat 80. XX wieku.
Po drugie, z motta od razu wynika, że mamy do czynienia z horrorem. W jego powstanie pośredni udział miał John Carpenter, bodajże jeden z najlepszych reżyserów w historii kina (głównie właśnie horrorów, ale o nim będzie kiedy indziej). Obcy łączy w sobie idee i pomysły, które wyzwalają w nas największe przerażenie. Scena przebudzenia członków załogi może sugerować, że wszystko jest jednym wielkim koszmarem sennym, oniryczną halucynacją. Ksenomorf symbolizuje lęk przed nieznanym, a stylistyka H.R. Gigera w jasny sposób symbolizuje ludzkie perwersje seksualne (narodziny obcego), moralne zepsucie (jego żądza zabijania i kwas zamiast krwi) i lęki czające się w mrocznych zakątkach duszy (czarny, oślizgły kolor skóry). Trudno też nie zauważyć nawiązań do Josepha Conrada. Nawet jeśli Nostromo i Narcissus nie pojawiają się w Jądrze ciemności, to właśnie o tym dziele myśli się spontanicznie, gdy załoga statku eksploruje nieznane połacie planety LV-426.
Jednak najbardziej kluczowym elementem motta jest słowo „twojego”. To właśnie w relacji, jaką Obcy – ósmy pasażer Nostromo nawiązuje z widzem należy doszukiwać się źródła jego doskonałości. Chodzi mi o to, co jeden z teoretyków kina Henri Wallon określił jako „siłę przyciągania, pewien rodzaj impulsu nakazującego nam, naszej uwadze, naszym zmysłom, naszemu wzrokowi, by niczego zeń nie utracić”. Gdy piszę o doskonałości Obcego, mam na myśli właśnie tę cechę filmu, która sprawia, że po raz ósmy mogę zasiąść przed ekranem i obejrzeć go z takim samym zdziwieniem, zachwytem i lękiem jak wtedy, gdy oglądałem go po raz pierwszy.
Doskonałość obrazu Scotta wyraża się na dwóch płaszczyznach, ściśle ze sobą powiązanych. Oglądaliście może początek filmu przy zgaszonym świetle, gdy olbrzymia sylwetka Nostromo pojawia się na tle pełnego gwiazd nieba, a potem przez dobre pięć minut – przy akompaniamencie niepokojącej muzyki – przemierzamy jego puste wnętrze? A może tak jak ja czuliście lęk i dreszczyk emocji, gdy poszczególni członkowie załogi zapuszczają się w różne obszary statku i są z zaskoczenia eliminowani przez ksenomorfa? W pierwszym przypadku mamy do czynienia z bardzo dobrym, wyważonym wykonaniem technicznym. W drugim, ze zdolnością filmu do nawiązania bezpośredniego kontaktu z widzem.
W Obcym nie liczą się efekty specjalne czy znakomite kreacje aktorskie. Nie ma w nim dynamicznych pościgów i widowiskowych popisów kaskaderskich. Nie to jest najważniejsze. Film z 1979 do dziś wbija mnie w fotel idealnym montażem i perfekcyjnymi ujęciami oraz znakomicie towarzyszącą im muzyką i efektami dźwiękowymi. Wykonanie techniczne filmu to prawdziwe mistrzostwo godne klasyków kina. Jako przykład podałem pierwsze pięć minut filmu, ale dotyczy to właściwie całych 120 minut edycji reżyserskiej. Powolne ujęcia pozwalają znakomicie wejść w film, stać się niejako częścią przedstawionego w nim świata. Z drugiej strony, w żadnym momencie nie są przydługie, po części dzięki ścieżce dźwiękowej, która często schodzi na drugi plan, ale jest zawsze obecna, gdy trzeba stworzyć odpowiedni klimat. Inny przykład to efekty dźwiękowe – sceny kręcone na planecie LV-426 są tutaj znamienne. W pewnym momencie sceny pełne ciszy rozgrywane na statku przeplatają się z ujęciami ze spaceru po powierzchni w ogłuszającej wichurze. Ta połączenie ciszy i szumu wiatru zawsze wywierało na mnie niepokojące wrażenie. Ciężko nie wspomnieć tutaj także o przeciwstawieniu oszczędnych, wypowiadanych nierzadko po cichu dialogów, przerażającym odłosom obcego. Nawiasem mówiąc, nawet scenografia odzwierciedla ten podział – spowite w mroku korytarze kontrastują z białymi wnętrzami stref mieszkalnych i serwerowni.
Kluczowe znaczenie dla nawiązania relacji z widzem ma także wiarygodne przedstawienie świata obecnego w filmie. Przenosimy się na gigantyczny statek przewożący rudę, gdy powraca on na Ziemię z misji wykonywanej dla nieokreślonej, potężnej korporacji. Steruje nim automatyczny komputer, który samodzielnie kieruje nim ku źródle wychwyconego sygnału alarmowego (kłania się Hal 9000 z obrazu Kubricka). Z kolei niektórzy członkowie załogi skrywają mroczne tajemnice. Siódemka pasażerów jest więc tylko elementem większej rozgrywki i ciąży nad nimi jakieś tajemnicze fatum. Wszystko to tworzy specyficzny nastrój, który wciąga widza z przestrzeni nieskończonego kosmosu do klaustrofobicznych, zaniedbanych wnętrz Nostromo.
Gdy już znajdziemy się na pokładzie statku, stajemy się jednym z jego pasażerów. Wszystkie opisywane tutaj cechy i elementy sprowadzają się do jednego, głównego założenia twórców – mamy bezpośrednio uczestniczyć w rozgrywającym się na Nostromo horrorze. Aby spotęgować to wrażenie, Scott postarał się, aby aktorzy reagowali naturalnie. W scenie, w które ksenomorf miał wykluć się z brzucha nosiciela, aktorzy nie wiedzieli, co takiego wówczas nastąpi. Gdy obcy wyskoczył z brzucha Johna Hurta, reżyser kazał oblać aktorów owczą krwią. Wszystko po to, aby ich przerażenie było prawdziwe i byśmy tak jak członkowie załogi mogli poczuć lęk przed nieznanym zabójcą z kosmosu. Naturalna, stylizowana na zaniedbaną scenografia statku pozwala nam poczuć się jak w rzeczywistym miejscu i dodatkowo podkreśla postaci bohaterów koszmaru, w którym głównym przeciwnikiem jest przypominający człowieka kosmita stworzony przez H.R. Gigera. Podobny, a zarazem tak bardzo odmienny od nas ksenomorf ma wzbudzać w widzach uczucia odrazy, a zarazem intrygować swoim podobieństwem do każdego z nas. Nawiasem mówiąc, przy projektowaniu wydłużonej głowy obcego u jej podstawy umieszczono czaszkę człowieka, a grający stwora nigeryjczyk Bolaji Badejo pobił się z Yaphetem Kotto, tak aby ich wzajemna wrogość na ekranie była bardziej autentyczna.
Poczucie gotyckiej grozy rodem z książek Poego i Lovecrafta, które zostaje stworzone w pierwszej części filmu, osiąga swój szczyt w pojedynku Ripley z ksenomorfem. Pojedynek jeden na jednego jest chyba najbardziej klasycznym sposobem na szczególne zaangażowanie widza w oglądany film (jeżeli wszystkie inne elementy są dobrze zrealizowane). Za inne przykłady niech posłużą nam takie tytuły jak Coś czy W paszczy szaleństwa (oba notabene Johna Carpentera). Gdy bohaterka grana przez Sigourney Weaver walczy z ksenomorfem, znamy ją już cały film, mogliśmy ją poznać i czujemy do niej pewną sympatię. Dzięki temu możemy lepiej wczuć się w jej postać i przeżywać to, co ona.
Georges Chaperot – inny z teoretyków filmu – pisał swego czasu: „Czyż nie zdarza się, że w środku filmu, którego całą fabułę znamy z góry […], nie doznajemy nagle uczucia, że obraz wzniósł się na wyższy poziom, że sama historia ma już tylko drugorzędne znacznie?”. Bez wątpienia z takiego punktu widzenia Obcy jest filmem doskonałym. Stanowi kwintesencję tego, czym jest film i kino od samego początku – przeniesieniem do innego świata, próbą zahipnotyzowania widza magią snutych przez reżysera fantastycznych wizji naśladujących rzeczywistość.
Czy Prometeusz pójdzie w ślady pierwszego filmu Ridleya Scotta o obcym? Pomimo niezbyt pozytywnych recenzji, nie skreślałbym go od razu. Z pewnością dzieło z 1979 roku powstało w z innych powodów, gdy na kino patrzono także w zupełnie odmienny sposób. Inny jest też jego twórca. Trzydzieści lat temu był on niezbyt znanym reżyserem, dziś jest jednym z najbardziej wpływowych. Z drugiej strony, cel kina nie zmienia się od dziesiątek lat. Czy więc Prometeusz jest w stanie zahipnotyzować widza i przenieść go do swojej rzeczywistości? Czy należy dawać wiarę współczesnym krytykom, którzy nie przyjęli go zbyt ciepło? O tym w drugim odcinku felietonu!
[Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z książki Teoria filmu Siegfrida Kracauera (źródła obu cytatów) oraz własnych notatek z kursu o relacjach widza z obrazem kinowym]