Ponoć prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna. Jeśli to prawda to Nolan jest reżyserskim twardzielem bez skrupułów. Od Początku, przez Mrocznego Rycerza, a na Powstaniu skończywszy jeden z najzdolniejszych twórców kinowego mainstreamu konsekwentnie realizował swoją wizję przygód człowieka-nietoperza. Koniec podróży Bruce'a Wayne'a można było zepsuć na wiele sposobów, a najbardziej zaszkodzić obrazowi mógł potworny ciężar oczekiwań fanów. Po seansie mogę z całą stanowczością twierdzić, że cuda się zdarzają. Na naszych oczach wyrosła bardzo dobra trylogia, co samo w sobie jest osiągnięciem wręcz niebywałym.
Ostudzę może wyobrażenia niektórych osób, które jeszcze przed premierą okrzyknęły nową odsłonę Batmana arcydziełem. Mroczy Rycerz powstaje ma od groma dziwnych wad (czasem wad tych z gatunku „nolanowskich”), a to fabule zdarzają się dziwne przeskoki w czasie, a to w oko kamery łapią się postacie, które niewiele wnoszą do fabuły. Wkurzają zwłaszcza tajemnicze teleporty bohaterów z miejsca na miejsce, mało ciekawe wątki (np. scena łóżkowa – serio ;)), infantylizm mieszkańców oraz policjantów w Gotham i kilka innych bzdurek. Wydaje się nawet, że Nolan mógł ten scenariusz rozbić na dwa filmy, uzupełnić luki w fabule i podążyć ścieżką autorów kinowych Harrych Potterów. Trylogia brzmi jednak dumnie i pewne braki w trwającym prawie 3 godziny obrazie są wkalkulowane.
Nowemu Batmanowi nie można odmówić przede wszystkim rozmachu, zarówno wizualnego jak i historii. Nagromadzenie bohaterów może z początku budzić niepokój, gdyż brakuje tu konkretów i klarowności. Ni z gruchy ni z pietruchy pojawiają się m.in. Miranda Tate, Selina Kyle, nowy szef gothamowskiej Policji, Alfred, Fox, funkcjonariusz Blake, nie brakuje również odwołań do poprzednich części – sporo mówi się o Dencie, a Wayne wciąż opłakuje śmierć Rachel. Jeżeli nie jesteście na świeżo po seansie The Dark Knight to radzę wam zrobić szybką powtórkę przed wypadem na TDKR. Wejście w świat Gotham powinno być wtedy bardziej strawne.
Na szczęście Nolan w porę rozkręca widowisko i nie jest to widowisko przy którym chce się śpiewać radosne piosenki przy promieniach Słońca. Dość powiedzieć, że Nietoperz zbiera tu srogi wpierdziel, a Wayne już na starcie przypomina raczej wrak człowieka, niż zamaskowanego herosa. Przyznam, że taka konwencja piekielnie mi się spodobała, jest niestandardowa jeśli chodzi o kino superbohaterskie. Dzięki zadbaniu o fizyczną niedoskonałość Batmana jego powrót jest odbierany jako pełen chwały wjazd z buta prosto w centrum chaosu wywołanego przez wrogów. Motyw nocnego pościgu kilkunastu radiowozów za uciekającym gackiem jest po prostu piękny.
Znajdą się na pewno osoby, które usilnie będą porównywać Bane'a do Jokera. Również pokuszę się o takie zestawienie i będę trochę kontrowersyjny. Otóż uważam, że nolanowski Bane jest zwyczajnie lepszym villainem niż klaun z Mrocznego Rycerza. Oczywiście w kwestii gry aktorskiej i charyzmy Hardy nawet nie podskakuje do osiągnięcia Heatha Ledgera (nie ten materiał), natomiast mięśniak sam w sobie jest rywalem o wiele bardziej efektywnym w swoich działaniach i przez to bardziej przerażającym. Joker był cool, ale w kontekście wywołania anarchii może czyścić Bane'owi buty. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Eksperyment z barkami oraz kilka zgonów to dla łysola zaledwie przystawka do większej masakry.
Warto co nieco napisać o formie aktorskiej Bale'a. Ze wszystkich 3 filmów TDKR udał mu się chyba najlepiej i jego Bruce Wayne jest naprawdę porządnie rozpisaną oraz zagraną postacią. Znakomicie wyszedł mu dialog z Alfredem na temat listu Rachel (w ogóle to chyba najlepsza scena z całego filmu - na sali absolutna cisza), ale też w kwestii treningu oraz walki na piąchy nie ma do czego się przyczepić. Wspomniałem na wstępie o „ludzkim” bohaterze i chyba jest to najlepszy przymiotnik określający tego jegomościa. Aktorskich popisów jest w obrazie oczywiście więcej, ale nie będę zdradzać wszystkich niespodzianek, a trochę ich jest.
Wisienką na szczycie tortu jest za to zakończenie, a raczej ostatnie 60 minut, w których Nolan przechodzi samego siebie. TDKR ciśnie wtedy między wybuchami i ulicznymi zadymami na pełnej prędkości ku fascynującej konkluzji. Przyznam, że takiego rozwiązania przygód Batmana nie spodziewałem się w ogóle i to pomimo kontrolowanego (był niestety przedpremierowy wyciek) twista spełniającego rolę klamry.
Z pewnych względów nie jest to najlepszy film Nolana w moim rankingu, ale jako ostatni segment trylogii stanowi za godne zamknięcie rozdziału Batman vs Zło całego świata. W zupełnie innej konwencji, czerpiącej z kart komiksu, z niezbędnymi modyfikacjami wizja twórcy Memento podobała mi się. Worka Oskarów Mroczy Rycerz powstaje nie dostanie, ale nie przeszkodzi mu to do bycia naprawdę fajnym i efektownym obrazem. Po rozczarowującym Prometeuszu przyszedł czas na ulgę. Do kina zapraszać nie będę, zapewne bilety macie już porezerwowane.
Resume:
+ Bale
+ treningi prawie jak w Rockym
+ sceny akcji wyraźne jak nigdy (Nolan chyba zaciągnął lekcji u Camerona)
+ Caine, Hathaway
+ Bane w drugiej połowie filmu
+ pierwsze wejście Batmana po przerwie
+ pościg z tumblerami
+ godny i satysfakcjonujący finał
- wszędobylska muzyka Zimmera (i pomyśleć że najlepsza scena obyła się bez niej)
- trochę za dużo postaci (m.in. Juno Temple)
- horda głupich policjantów
- fabularne przeskoki czasem o kilkanaście dni
Ocena 8/10