Zestawienie słów „gra” i „film” w jednym zdaniu większości z nas kojarzy się jednoznacznie –oczami wyobraźni widzimy kilka przyzwoitych i mnóstwo kiepskich prób przeniesienia naszej ulubionej rozrywki na celuloid. Rzadziej przypominamy sobie, że niektórzy twórcy filmowi, zamiast korzystać z gotowej fabuły gry, wolą o wiele ciekawsze scenariusze - o samych graczach i o kulturowej otoczce związanej z elektronicznymi uciechami.
Niestety, filmów dotyczących naszego środowiska i zjawisk z nim związanych wciąż jest jak na lekarstwo, zaś część w Polsce nie pojawiła się w oficjalnej dystrybucji, lub zdobyć je niezwykle trudno. Mimo to, poniżej postaram się przedstawić jak najpełniejszą kompilację celuloidowych produkcji o nas samych – graczach. Uprzedzam, w większości przypadków są to produkcje równie udane, co adaptacje filmowe gier, jednak pośród masy badziewia da się czasem odnaleźć perełki.
Tron - 1982
Film nie bez kozery przywoływany zawsze w tego typu zestawieniach. Produkcja Disneya jest dziś słusznie uznawana za kultową, nie tylko z powodu niesamowitych (jak na tamte czasy) efektów specjalnych, ale też ze względu na zacny scenariusz. Historia zdolnego programisty gier (w tej roli jak zawsze doskonały Jeff „The Dude” Bridges), który przenosi się do wnętrza superkomputera, by z pomocą swej wiedzy pokonać sztuczną inteligencję, wciąga nawet dziś, zaś pojedynki przy użyciu jarzących się dysków i świetlnych motocykli kojarzą nawet ci, którzy nigdy tegoż obrazu nie widzieli. Tron doczekał się kilku gier (o różnorakiej jakości, najlepszą był zdecydowanie Tron 2.0) oraz niezłego sequela.
Gry Wojenne (War Games) - 1983
Matthew Broderick, wcielający się w zapalonego gracza i hakera, przypadkiem dostaje się na wojskowy serwer i natrafia na sztuczną inteligencję. Na liście aplikacji, w których można zmierzyć się z komputerem, pomiędzy szachami a pokerem, zauważa program „Globalna Wojna Nuklearna” i stawia na nogi wojsko USA, gdyż gra okazuje się prawdziwsza niż sądził.
"Gry Wojenne" to ważny obraz w zestawieniu, gdyż poza prostym przesłaniem - „Wojny nuklearnej wygrać się nie da”, przedstawia też, jako jeden z pierwszych filmów, postać hakera, do tego w pozytywnym świetle. Nie bez powodu jest wymieniany jednym tchem, zaraz obok Trona, jako sztandarowy przykład, że da się nakręcić bardzo dobry film o graczach. Natomiast o sequelu, wydanym w 2008 roku, nie warto nawet wspominać.
Joysticks - 1983
Komedia opowiadająca o próbie ocalenia starego salonu z automatami nie jest najwyższych lotów, ale ma w sobie ogromne pokłady nostalgii - ci, którzy w latach ‘90 ubiegłego wieku sporą część kieszonkowego wydawali na żetony, by zagrać w ciemnym baraku w Mortal Kombat, zrozumieją, jakie motywy kierują głównymi bohaterami. Niestety, film przedstawia środowisko graczy BARDZO stereotypowo, jako wiecznie napalonych no-life’ów, którzy moczą spodnie na samo wspomnienie damskiego biustu i da się odczuć, że sam scenarzysta nie ma zbyt dużego pojęcia o temacie, przez co bohaterowie cierpią na tak zwany „Pac-Man fever” (czytaj: walą w przyciski na automatach i skaczą jak małpy w ZOO, podczas gdy na ekranie tak naprawdę nic się nie dzieje). Obraz za czasów świetności wypożyczalni VHS można było dorwać praktycznie wszędzie, obecnie możecie mieć sporo trudności z jego znalezieniem.
The Bishop of Battle – 1983
Jedna z czterech noweli, zawarta w „Nightmares” – składance opowieści grozy w stylu „Strefy Mroku” czy późniejszych „Opowieści z Krypty”. Chyba najlepiej zapamiętana z owych czterech historii, z dwóch względów: po pierwsze zagrał w niej młody Emilio Estevez, a po drugie – efekty specjalne były, jak na ówczesne warunki, dość zaawansowane – ich wygenerowanie na komputerze niemal doprowadziło wytwórnię odpowiedzialną za „Nightmares” do bankructwa. Wspomniany Estevez wcielił się w rolę wyjątkowo zdolnego gracza, dla którego żadna gra video w pobliskiej budzie z automatami nie jest wyzwaniem. Kosztem szkoły i przyjaciół postanawia się zmierzyć z najtrudniejszą, owianą legendą produkcją - tytułową „Bishop of Battle”. Gdy już sądzi, że wreszcie udało mu się ją ukończyć, automat ożywa i wypuszcza na niego różnorakie maszkarony. Jako, ze cały zestaw „Nightmares” trudno znaleźć, a reszta owej składanki jest o wiele mniej interesująca, polecam poszukać „Bishopa” na YouTube.
Władca Podziemi (The Dungeonmaster) – 1984
Niskobudżetowa próba zarobienia na popularności Trona. Fabuła to nawet udana kalka produkcji Disneya, w której zdolny programista i jego dziewczyna (prawdziwa...wiem, już brzmi niewiarygodnie) zostają wessani do wirtualnego świata. By odzyskać wolność, muszą stawić czoła zadaniom i zagadkom wymyślonym przez tytułowego Władcę Podziemi. Producenctom udało się zarobić trochę grosza nie tylko dzięki wzorowaniu się na Tronie, ale też wykorzystując raczkującą modę na RPGi. Co ciekawe, film podzielono na 7 części, bo tyleż właśnie zadań miał wykonać główny bohater. Każdy z tych fragmentów był oddany w ręce innego reżysera, stąd też całość była bardzo nierówna i ciężko poddać obraz jakiejkolwiek ocenie. Mimo tego, w okolicznych wypożyczalniach kaset i wśród moich znajomych film cieszył się niesłabnącą popularnością.
Ostatni Gwiezdny Wojownik (The Last Starfighter) - 1984
Kto z nas nie marzył choć raz za młodu, by przenieść się do świata z naszej ulubionej gry? Bohater "Gwiezdnego Wojownika" (tłumaczenie tytułu zbyjemy może milczeniem) otrzymuje taką szansę – automat, na którym uzyskuje najlepszy wynik, okazuje się programem rekrutacyjnym, za pomocą którego kosmiczna rasa szuka pilotów, mających wziąć udział w galaktycznym konflikcie.
The Last Starfighter jest jednym z moich osobistych hitów epoki VHS, jednak nie tylko dlatego znalazł się na niniejszej liście. Efekty specjalne, choć dziś mogą najwyżej budzić uśmiech politowania, w latach 80 powodowały opad szczęki, gdyż większość została wygenerowana komputerowo, co było pionierskim posunięciem w dobie drewnianych i plastikowych modeli rodem z Industrial Light & Magic.
Płaszcz i Szpada (Cloak & Dagger) – 1984
W amerykańskich kinach "Cloak & Dagger" pierwotnie ukazał się wraz z "The Last Starfighter", jako tak zwany double feature, ponieważ producenci nie byli pewni sukcesu obu produkcji, a jako tako pasowały one do siebie tematycznie. Historię 11-latka, który ma wyjątkowo bujną wyobraźnię i przypadkiem wpada na ślad szpiegowskiej afery, do której kluczem jest tytułowa gra, całkiem nieźle się ogląda, choć nie zachwyca ona tak, jak opowieść o pilocie gwiezdnego myśliwca, ze względu na o wiele bardziej oszczędne i słabsze efekty specjalne. Podobnie jak większość produkcji o graczach, Cloak & Dagger doczekał się średnio udanej adaptacji w postaci gry wydanej na Intellivision i Atari 2600.
Kung-fu Master (1988)
Dziwaczna w swym zamyśle francuska produkcja z Jane Birkin (tak, tą od Serge’a Gainsbourga!) w roli rozwiedzionej matki, która poznaje 15-letniego chłopaka grywającego nałogowo w Kung-fu Master. Rzecz jasna mamy tu do czynienia z europejskim kinem z ambicjami, toteż na pierwszym planie jest tu zakazana miłość dojrzałej kobiety do nastolatka, zaś wspomniany Kung-fu Master to jedynie tło, ale grzechem byłoby nie wspomnieć o owym obrazie, gdyż postacie są rozrysowane całkiem wiarygodnie, a Birkin jak zawsze oczarowuje na ekranie.
Czarodziej (The Wizard) - 1989
Dawno temu, gdy w Polsce obok 14-calowych telewizorów stały zakupione na bazarku Pegasusy, a pod biurkami pojawiły się pierwsze składane na giełdach PeCety, za Wielką Wodą trwała wielka wojna platform – Nintendo vs Sega. Oba koncerny starały się przeciągnąć klientów na swą stronę, a cóż przekona młodych graczy lepiej, niż historia dzieciaka, który lubi to samo, co oni? Tak powstała 100-minutowa reklama produktów Nintendo, udająca film pełnometrażowy. Fabularnie produkcja nie jest porywająca, ale warta odnotowania, gdyż znajdziemy w niej wszystkie liczące się gry i wynalazki japońskiego koncernu z tamtego okresu, łącznie z takimi dziwactwami jak Power Glove („It’s so bad!”). Należy również wspomnieć, że produkcja cieszyła się popularnością prawdopodobnie jedynie dlatego, że w finałowej scenie pokazano kilkadziesiąt sekund gameplayu z Super Mario Bros 3, który miał trafić na sklepowe półki w USA dopiero kilka miesięcy po premierze filmu. Nieletni za oceanem pewnie przeżyli swą pierwszą nocną polucję po usłyszeniu takiego newsa. Ci starsi zaś dowiedzieli się wreszcie, jak należy czytać tytuł „Ninja Gaiden”.
Łowca. Ostatnie starcie – 1993
Pierwszy polski akcent w zestawieniu, od razu walący po wszystkich receptorach zmysłów nieporadnością i bezsensem. Historii przedstawionej w "Łowcy" nie potrafiłby streścić nikt, nawet sami twórcy prawdopodobnie nie wiedzą, o czym jest ten film. Początek jeszcze w miarę da się ogarnąć – młodziutki Mateusz Damięcki otrzymuje od ojca (Wojciechu Malajkacie, co cię skusiło, zeby zagrać w tym bublu?) Gameboya, który od początku do końca nazywany jest przez wszystkich „grą” (nikt nie włożył doń nawet cartridge’a). Dwaj niemilcy z ekranu konsoli porywają rodziciela, a młodzian, wykorzystując swe umiejętności szybkiego wciskania guzików i d-pada, musi go uratować. Potem jest już tylko durniej i siermiężnej pod względem technicznym. Warto się „Łowcy” przyjrzeć bliżej tylko ze względu na nostalgiczne ujęcia naszego kraju zaraz po przemianach ustrojowych, gdzie na ulicach widać tylko Maluchy i Polonezy oraz odrapane ściany niskich bloczków.
Arkadia (Arcade) – 1993
Pomińmy dość niefortunne tłumaczenie tytułu i skupmy się na fabule, która jest absolutnym standardem wśród filmów poświęconych graczom. Po raz kolejny mamy do czynienia z dosłownym wciągnięciem do świata gry i stuprocentową śmiertelnością odbiorców. Skąd tym razem wzięła się mordercza motywacja z pozoru zwyczajnego software’u? Otóż programiści postanowili wykorzystać komórki mózgowe chłopca, który został śmiertelnie pobity przez własną matkę, by uczynić głównego bossa jak najbardziej realistycznym. Dwójka nastolatków (oczywiście z problemami w szkole i w życiu rodzinnym, inne przecież nie grywają) musi pokonać oszalałe szczątki umysłu dzieciaka, by uratować swoich przyjaciół. Film jest raczej kiepski, zwłaszcza w wersji pierwotnej, w której efekty specjalne wołają o pomstę do nieba. Niektóre edycje DVD zawierają poprawione zdjęcia wirtualnego świata, ale nie zmienia to faktu, że całość to cieniutka i spóźniona próba powtórzenia sukcesu Trona. Jedyne, co zapamiętała większość widzów, to skromna rola Setha Greena.
Elektroniczna Ruletka (Brainscan) - 1994
Horror, ze znanym z Terminatora 2 Edwardem Furlongiem, w którym morderstwa popełniane przez graczy w rzeczywistości wirtualnej okazują się prawdziwe. Pomimo idiotycznej fabuły, film warto obejrzeć z jednego powodu – celnie przedstawia młodzież lat 90, zafascynowaną kiepskimi horrorami, hard rockiem i grami (z tegoż powodu obejrzałem go za małolata chyba z 10 razy). Obraz zgrabnie uzupełniała ścieżka dźwiękowa, na której można znaleźć mieszankę grunge’u i rocka, w tym kawałki w wykonaniu takich zasłużonych kapel jak White Zombie czy Primus. Szczerze polecam.
Nirvana – 1997
Włoska produkcja z Christopherem Lambertem (!!!) w roli głównej. Nieśmiertelny gra zdolnego programistę (ot, niespodzianka), który odkrywa, że główny bohater stworzonej przez niego gry zyskał samoświadomość, a co za tym idzie – odczuwa wszystko, co dzieje się na ekranie, łącznie z odniesionymi ranami i wielokrotnymi zgonami. Twórca postanawia więc ulżyć cierpieniom swego wirtualnego dziecka, ale by to zrobić, musi udać się w podróż do wnętrza swojej świadomości, bo tylko uwalniając własny umysł, może zhakować grę. Całość filmu wizualnie kojarzy się z „Celą” i właściwie warto go obejrzeć tylko dla ciekawej scenografii, bo fabularnie jest to, podobnie zresztą jak wspomniany obraz z Jennifer Lopez, bełkot.
eXistenZ – 1999
Jako niepoprawny fan filmów Cronenberga byłem nieco rozczarowany historią, skupiającą się na przenikaniu świata realnego i wirtualnego. O wiele lepiej z ową tematyką ten sam reżyser poradził sobie w „Wideodromie”, jednak nie oznacza to, że „eXistenZ” to film zły. Przede wszystkim, jak zwykle u Cronenberga, ważną rolę gra „czynnik obrzydliwości” –podpięcie się do konsoli za pomocą jelitopodobnego kabla, czy też broń używana przez graczy wewnątrz wykreowanego świata nie wyglądają przyjemnie dla oka, ale nie można odmówić projektowi sztucznej rzeczywistości klimatu. Fabularnie produkcja nie powala, a końcówkę, mającą zaskoczyć, uważniejsi widzowie przewidzą bez żadnych trudności, ale mimo wszystko film z przyjemnością (o ile kogoś nie odstraszają turpistyczne fascynacje reżysera) da się obejrzeć.
Avalon (Gate to Avalon) - 2001
Kolejny polski akcent, będący wyjątkową ciekawostką – „Avalon” nakręcono w całości we Wrocławiu (który, należy dodać, prezentuje się w filmie bardzo ładnie jako arena zmagań graczy z całego świata), w roli głównej obsadzono wtedy jeszcze nie posiadającą statusu celebrytki Małgorzatę Foremniak, a za reżyserię wziął się jeden z najlepszych speców od Anime – Mamoru Oshii. Po raz kolejny mamy historię o cienkiej granicy między realnością a światem wirtualnym, w którym to można zarobić ogromne pieniądze, ale też podążając za sławą wypalić sobie zwoje mózgowe i zmienić się w roślinę. Dzisiaj efekty specjalne nie robią żadnego wrażenia, zaś scenariusz czasami razi łopatologią, jednak oniryczność skąpanego we mgle i przepuszczonego przez różnorakie filtry Breslau nadal czaruje.
Game Over – 2003
Produkcja o budżecie mniejszym niż PKB Somalii, w której spora część zdjęć to posklejane animacje z gier wyprodukowanych przez malutkie studio Digital Pictures. Mówią wam coś takie tytuły jak „Corpse Killer” albo „Quarterback Attack with Mike Ditka”? No właśnie, mi też nie, a między innymi takie własnie gry pojawiają się w filmie. Digital Pictures zapadło graczom w pamięć jedynie słynnym „Night Trap” oraz serią „Make my Video” wydanych na Segę CD. „Game Over” miało być prawdopodobnie materiałem promującym firmę, jednak historyjka o programiście przenoszącym się do stworzonej przez siebie gry (ileż można?!?) nie miała ani polotu, ani odpowiedniego zaplecza technicznego, by zarobić jakiekolwiek pieniądze.
Mali Agenci 3D: Trójwymiarowy Odjazd (Spy Kids 3D: Game Over) - 2003
Trzecia część nie trafiającej do mnie zupełnie serii przenosi Małych Agentów do wnętrza gry (brawa za oryginalność), którą rzecz jasna muszą ukończyć, by uratować siebie i cały świat przy okazji. Ciężko mi ocenić same efekty, które były kluczowym selling pointem filmu, gdyż widziałem go w domu, nie w kinie, zatem nie mam pojęcia, czy w 3D wyglądały lepiej – na mniejszym ekranie prezentowały się średnio. Natomiast o fabule mogę powiedzieć tyle, że jest. „Mali Agenci” to proste kino familijne z typowo infantylnym scenariuszem, więc nie mogę podjąć się oceny – dla mnie wypadli słabiutko, ale być może głównemu, mniej wymagającemu targetowi się podobali.
Gamebox 1.0 – 2004
Betatester otrzymuje pocztą najnowszą konsolę, która ma zmienić oblicze grania. Oczywiście okazuje się, że ową zmianą jest... zgadliście – wciągnięcie gracza do wirtualnego świata. Główny patent owej maszynki polega na tym, że użytkownik może pstrykać zdjęcia swoich znajomych za pomocą dołączonej kamerki, a ci stają się bohaterami rozgrywki prezentowanej na ekranie. Jako, że biedny główny bohater boryka się ze śmiercią swojej dziewczyny, zastrzelonej przez złego gliniarza, wrzuca fotkę zabójcy swej wybranki do gry, by choć trochę się wyżyć i ugasić ból po utraconej miłości. Potem mamy klasykę gatunku, czyli konsola próbuje przejąć kontrolę nad userem, który odczuwa ból, jeśli odnosi rany podczas gry, karmi się jego emocjami, a wszystko to w kiepskiej oprawie graficznej i z cieniutko poprowadzoną intrygą, do tego z obsadą, której talent aktorski nie przeszedłby nawet na szkolnym apelu.
Babcisynek (Grandma’s Boy) - 2006
Idiotyczna komedia, pełna skatologicznego humoru, o której warto wspomnieć tylko z dwóch powodów – głównym bohaterem jest betatester, a za fikcyjną grą, która pojawia się w filmie, stoi studio Terminal Reality, odpowiedzialne m.in. za BloodRayne. Fabuły praktycznie brak, jest ona jedynie pretekstem do skakania od gagu o paleniu zielska do dowcipu o cyckach. By dostrzec zalety, musiałbym wprowadzić się w odmienne stany świadomości, ale nie jestem pewien, czy warto poświęcać swoje szare komórki i wątrobę.
Stay Alive – 2006
Film nakręcony na fali popularności morderczych kaset VHS, przy czym zamienia długowłosą japonkę na Elżbietę Batory, a taśmę magnetyczną na DVD. Poza tymi drobnymi modyfikacjami, mamy do czynienia z mało odkrywczym standardem, czyli „jeśli zginiesz w grze, zginiesz naprawdę”. Scenariusz wyraźnie próbuje naśladować miejscami „Oszukać przeznaczenie”, jednak autorzy okazali się o wiele mniej kreatywni w scenach zgonów, zaś koncept, by gra była opętana przez ducha owianej legendami o kąpaniu się w krwi dziewic arystokratki, nie wydaje się mi oryginalny. Raczej głupawy. Ale film jak najbardziej obejrzeć się da, jeśli komuś zbytnio nie przeszkadza całkowita kalka już wcześniej widzianych pomysłów.
Ben X - 2007
Film rodem z Beneluksu o uciekaniu w gry MMO, gdy nie powodzi nam się w prawdziwym życiu. Zaprezentowana historia jest dość podobna do (omawianej niżej) „Sali Samobójców”, jednak sposób prowadzenia narracji jest nieco bardziej oszczędny i nie tak rozchwiany aktorsko jak w polskim odpowiedniku, zaś zakończenie jest o wiele bardziej niesztampowe. Co prawda nadal mamy do czynienia z dość stereotypowym podejściem do tematu i uproszczonym spojrzeniem na młodzież szukającą szczęścia na ekranie monitora, jednak film da się oglądać bez wiecznie niezadowolonego grymasu na twarzy.
Gamer – 2009
Gerard Butler, trochę pomysłów na toczenie bitew w wirtualnej rzeczywistości, napotkanych już w „Avalonie”, sporo wybuchów, parę hollywoodzkich stereotypów dotyczących grania i... tak naprawdę tyle. „Gamer” na tle większości produkcji o graczach wypada zaskakująco dobrze, ale jest to bardziej zasługa większego budżetu, niż scenariusza, bo ten jest zaledwie poprawny i niczym nie zaskakuje. To produkcja tak średnia pod każdym względem, że naprawdę trudno coś więcej o niej napisać. No, może poza tym, że odpowiedzialni za nią są panowie od „Crank”, więc montaż i kilka przegiętych akcji mogą się podobać.
Assault Girls – 2009
Kolejny obraz Mamoru Oshii na liście i typowo japońskie podejście do tematu – sensu niewiele, ale za to dużo się dzieje. Historia o trzech graczkach, które by pokonać bossa w pewnej grze MMO, muszą zaakceptować dzielące je różnice, jest niezbyt porywająca, zaś efekty, co jest znamienne dla azjatyckich produkcji z żywymi aktorami, czasami straszą amatorszczyzną, by za chwilę zachwycać pomysłowością. Na pochwałę zasługuje za to wykreowany na potrzeby filmu świat MMO – muszę przyznać, ze bardzo klimatyczny. Ale to mnie akurat nie dziwi, w końcu pan Oshii świetnie zna się na budowaniu atmosfery.
Scott Pilgrim kontra świat (Scott Pilgrim vs. the World) – 2010
Od razu zaznaczę, by rozwiać wszelkie wątpliwości – kocham serię narysowaną przez Bryana Lee O’Malleya i dawno nie bałem się tak o poziom ekranizacji, jak w przypadku „Scotta Pilgrima”. Niepotrzebnie, bo twórcom filmowej wersji perypetii kanadyjskiego geeka udało się uchwycić to, co w komiksie najważniejsze – parodystyczne podejście do schematów powielanych w grach i robienie sobie jaj z nerdowskiego widzenia świata. Do tego dorzucono świetne, efekciarskie wizualizacje rodem ze starych klasyków Nintendo i wszystkie elementy, wbrew wszelkim obawom, dopasowały się do siebie znakomicie. Nawet apatyczny i monotonny (jak zwykle) Michael Cera zbytnio mnie nie raził. Polecam z czystym sercem.
Sala Samobójców – 2011
Polska produkcja wzbudzająca sporo kontrowersji, o której akurat ja mam wyjątkowo nieprzychylne zdanie, bo nie dość, że straciłem 2 godziny z życia nudząc się przeokropnie, to twórcy potraktowali mnie jak skończonego durnia, przedstawiając wcale nie taki znowuż wyimaginowany problem uzależnień od sieci i gier społecznościowych w sposób tak łopatologiczny i infantylny, że podczas seansu rozbolały mnie wszystkie zęby. Na plus mogę co najwyżej zaliczyć aktorstwo, choć też tylko chwilami, gdyż przez sporą cześć filmu odtwórcy głównych ról po prostu przedobrzyli z ekspresją, przez co wypadli bardziej sztucznie niż średniej jakości animowane avatary z tytułowej „Sali Samobójców”.
Ra.One – 2011
Bollywood i gry video? Poziom abstrakcji przekroczył chyba właśnie wszelkie granice. Jednego jednak nie można „Ra.One” odmówić – budżetu na poziomie amerykańskich superprodukcji. Co prawda nawet fanom hinduskiego kina gęba ShahRukh Khana mogła się już znudzić, ale film jest wart uwagi, choćby ze względu na absurdalność, bo mamy tu wszystko, za co kocha się (lub nienawidzi) Bollywood – rozciągnięty do granic możliwości wątek miłosny, scenki musicalowe i rozmach niespotykany nigdzie indziej na świecie. Sama historia to oczywiście znowu to samo, czyli programista + przenosiny do wnętrza gry video i vice versa, jednak niedorzeczność bollywoodzkiej konwencji w połączeniu z naprawdę zaskakująco dobrymi efektami i ze zrzynaniem po całości z amerykańskich blockbusterów sprawia, że film ogląda się z uśmiechem.
Oczywiście zagadnienia filmów przedstawiających kulturę graczy nie da się wyczerpać jednym tekstem, szczególnie w erze Internetu, gdy niszowe produkcje mają szansę dotrzeć do szerszej widowni (takie jak Press Play o młodziku ratującym świat wespół z postaciami z gier, czy The Dance Machine skupiająca się na fanach Dance Dance Revolution), dlatego najlepiej pogłębić wiedzę samemu. Na YouTube i podobnych serwisach znajdziemy całą masę amatorskich dzieł, które lepiej niż dowolna hollywoodzka produkcja przedstawiają graczy takich, jakimi są naprawdę i którym być może przyjrzę się bliżej w przyszłości. A może niektórych z was korci, by nakręcić własny film poruszający ten temat? Drzwi stoją otworem, wystarczy odrobina pomysłu i sprawna kamera. Chętnie obejrzę.