Wszyscy chcemy uchodzić za światowych, wykształconych i wrażliwych na prawdziwe piękno, bo przecież tylko PRAWDZIWA SZTUKA warta jest uwagi, prawda? Nie wypada w doborowym towarzystwie wspominać o pulpie, masówce i (ukochane słowo wszystkich MIŁOŚNIKÓW KULTURY) komercji, bo przecież szeroko pojęta popkultura z definicji musi sprowadzać wszystko do najniższego wspólnego mianownika i celowo kierowana jest do debila, czyż nie?
Nie, moje kochane pysiaczki. Mylne przeświadczenie o tym, że pop to śmierdzący obornikiem szajs jakich mało sprawia, że szary obywatel podczas konwersacji boi się przyznać, że ogląda filmy Michaela Baya, programy na MTV czy czytuje Pudelka. A to niekoniecznie definiuje go jako skończonego kretyna, bo człek prawdziwie inteligentny potrafi skutecznie przesiać informacje. Jest zdolny do zauważenia ewidentnych wad danego produktu, co jednoczesnie nie przeszkadza mu w jego odbiorze (choć obcuje z nim z zupełnie innych powodów, niż sądzą twórcy). I, co najważniejsze, umie się bawić przy wszystkim, zamiast kręcić nosem, wmawiając samemu sobie, że dane zjawisko to syf nieziemski, choć ewidentnie powstrzymuje przytupywanie nóżką w takt lecącej właśnie muzycznej popeliny. A drogą do szczęścia jest brak takowych zahamowań. Jeśli coś się podoba, to nie ma czego ukrywać – pieprzyć konwenanse, olać co ludzie powiedzą. Przecież nie można całe życie chodzić z kijem w odbycie i zmuszać się do oglądania artystowskich wynurzeń von Triera i udawać, ze to najlepsze, co się w życiu widziało. Nie da rady do utraty tchu katować się gitarowymi onanistami i podziemną sceną jazzową, bo można dostać psychicznego skrzywienia, które uniemożliwi nam normalne porozumiewanie się z bliźnimi. Za to pozbawiona większych walorów artystycznych papka łatwo się przyswaja, wpada w ucho i człowiekowi, który nie musi leczyć żadnych ukrytych kompleksów, po prostu sprawia odrobinę przyjemności.
Poniżej pozwolę sobie zaprezentować moje ulubione Guilty Pleasures przemysłu muzycznego (filmowe pojawią się pewnie za jakiś czas), do których przyznaję się bez skrępowania. Bo to po prostu dobre utwory. Że prymitywne pod względem technicznym? Że całe instrumentarium to automat perkusyjny, a wykonawca nadrabia braki w swoim talencie za pomocą najnowszej wersji autotune’a? Że tak naprawdę za wszystkim stoi marketing i zdolny producent? A kogo to obchodzi, przecież te kawałki to tak zwane motherfucking catchy pop songs - robale, które nie chcą wyjść z głowy i których prosty refren jestem w stanie wyśpiewać obudzony o 3 w nocy. Przygotujcie się - po przeczytaniu i przesłuchaniu tej listy znienawidzicie mnie za to, że sami będziecie się łapać na ich nuceniu przez najbliższy tydzień.
#10 Tarkan – Simarik
Cała moja wiedza dotycząca języka tureckiego zaczyna się i kończy na piosenkach Tarkana, gwiazdora jednego sezonu (przynajmniej na zachodzie, w swej ojczyźnie nadal łamie niewieście serca), którego w 1997 roku słuchano od Peszawaru poprzez Radzymin, kończąc na San Antonio. Do dziś, kiedy jakimś cudem niektóre radia postanawiają puścić Simarik albo równie zapadający w pamięć Sikidim, gęba mi się śmieje. Bo to piosenka wyjątkowo prostacka, wykorzystująca pseudo-nawiązania do arabskich rytmów, a jednak cieszy. Zresztą, łatwo przeprowadzić test, kto Tarkana zna, słuchał wielokrotnie, a teraz się nie przyznaje - wystarczy puścić ten kawałek i doczekać do refrenu. Klinicznie udowodniono, że fizycznie niemożliwe jest nie zrobić chociaż raz „cmok cmok” w odpowiednim fragmencie piosenki.
#9 Erasure
Dowolny kawałek. Mówię serio. Erasure należy do tego typu zespołów, których styl (czy też według niektórych – jego brak) poznaje się z kilometra i nie da się ich pomylić z nikim innym. Mało tego, Erasure jest chyba bardziej gejowskie (zarówno w sensie dosłownym, jak i pejoratywnym) niż Right Said Fred, a to naprawdę spore osiągnięcie. Mało który zespół krzyczy całym swym jestestwem „LATA OSIEMDZIESIĄTE!!!!” – syntezator syntezatorem syntezator pogania, głos frontmana powoduje próchnicę, a teledyski zwiększają szansę na oczopląs. Kicz w pełnej krasie i za to ich właśnie uwielbiam.
#8 Britney Spears – Toxic
Była księżniczka pop, zanim kompletnie dała się zjeść szołbiznesowi, przed urodzeniem stada dzieci, przed siedemdziesięcioma pięcioma nieudanymi związkami i zgoleniem głowy w napadzie szału, wpłynęła na całe pokolenie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i nikt jej tego osiągnięcia odebrać nie zdoła. Dorastający chłopcy mieli okazję poznać urok dziewcząt ubranych w mundurki rodem ze szkoły katolickiej, licealistki zaczęły się czesać, jakby wróciły do podstawówki, a stare konie odwracały się niespokojnie, sprawdzając, czy nie dostaną od swych partnerek po łbie za kosmate myśli. Toxic zaś to zaiste opus magnum Britney – zgadza się tu wszystko, od prostego bitu nadającego rytm całej piosence, poprzez bardzo fajne przeszkadzajki w tle, kończąc na (podrasowanym, nie ukrywajmy), synkopowym wokalu. Tego naprawdę dobrze się słucha, co zaskakuje wszystkich, nawet odzianych w najmroczniejszą czerń długowłosych fanów norweskiego wycia do księżyca.
#7 Backstreet Boys – Everybody (Backstreet’s Back)
Nigdy nie będzie lepszego Boysbandu. Koniec, kropka. Ani Take That, ani New Kids on the Block, ani tym bardziej późniejsi naśladowcy nie sprostają legendzie i nie przebiją wzorca ustalonego przez Backstreetów. I tak, jak Toxic jest najznamienitszym dziełem w dorobku Britney, tak w przypadku tego zespołu wszyscy najlepiej wspominają kiczowaty, wykorzystujący wszystkie patenty horroru teledysk do Everybody oraz to przeciągłe „Yeeeeeah” w refrenie. Tak, znam cały tekst. Tak, zawsze postuluję choć jedną rundkę w Sinsgtarze z Nickiem, AJem, B-Rockiem, Kevem i Howiem. Tak, zwykle mam najwyższą ilość punktów.
#6 Alizee - Mademoiselle Juliette
Właściwie mógłbym tu wrzucić dowolny kawałek Alizee i większość męskiej populacji byłaby zadowolona, bo młoda Francuzeczka nigdy nie miała problemu z krytyką jej muzycznego talentu – ci, którym nie odpowiadała ścieżka audio, po prostu naciskali mute na pilocie i podziwiali widoki. Ale pomińmy oczywiste zalety i wizualne walory estetyczne twórczości Alizee i skupmy się na muzyce... Hej, mówię do ciebie zwyrolu! Przestań oglądać jej występ J’en Ai Marre na żywo! I wrzuć spodnie do kosza z brudami! No. Wróćmy do meritum – wybrałem akurat Mademoiselle Juliette, bo w moim rankingu jest to najlepszy utwór w dorobku artystki. Podkład w refrenie jest tłuściutki niczym warchlaczek wybierający się właśnie do rzeźni, a zwrotkę obdarzono przyjemną, prostą perkusją i uroczym chórkiem. Wszystko składa się tu w bardzo przyzwoitą, popową całość.
#5 Kajagoogoo – Too Shy
Wspomniałem, że Erasure krzyczy z całych sił „LATA OSIEMDZIESIĄTE”? W takim razie Kajagoogoo wpycha dekadę poliestrowych spodni, pokaźnych trwałych na głowie i homoseksualnych wokali wprost do gardła odbiorcy, aż się tym nostalgicznym klimatem udusi. Pomińmy jedną z najgłupszych nazw w historii muzyki i skupmy się na drugim, najbardziej charakterystycznym elemencie zespołu. Limahl wisiał na ścianie każdej dorastającej w erze lat osiemdziesiątych dzierlatki i niektóre, choć mają 40 lat na karku, wciąż z rozrzewnieniem wspominają jego przecudną fryzurę. Mężczyźni zaś mogą go kojarzyć z solowego projektu, w którym zaśpiewał równie rozpoznawalny jak Too Shy utwór – Neverending Story (teraz w waszej głowie powinno rozbrzmieć przeciągłe ”aaaaaaa aaaaa aaaa”).
#4 Marky Mark and the Funky Bunch - Good Vibrations
Pod koniec lat osiemdziesiątych każdy chciał być czarny – rap wyszedł z getta i trafił pod strzechy, a producenci jak świat długi i szeroki wyczuli koniunkturę. Dlatego pamiętamy takie dziwaczne twory, jak Vanilla Ice (Word to your mother!) czy MC Hammer (nie żartuję – to najbielszy murzyn w historii cywilizacji). Stąd też wzięła się krótka kariera muzyczna nieznanego wtedy szerszej publiczności Marka Wahlberga, któremu do dziś koszmary z nim samym w roli Marky Marka spędzają sen z powiek i najchętniej nigdy by się nie przyznawał do tego epizodu w swoim życiu. Niemniej Good Vibrations to wpadający wyjątkowo w ucho kawałek, choć raczej dzięki klasycznemu damskiemu porykiwaniu w refrenie, niż flow Wahlberga. Zawsze daję głośniej, gdy usłyszę Wibracje w radiu – świetnie się przy tym jeździ samochodem.
#3 Snow – Informer
Kanadyjczyk bielutki jak ściana malowana Dekoralem, do tego o pseudonimie Śnieg, próbujący swoich sił w reggae i dance-hallu? To nie mogło się udać. A jednak, za każdym razem gdy usłyszę ten utwór, chodzi mi po głowie przez minimum 48 godzin. Nie znam nikogo, kto rozumiałby słowa i potrafił je powtórzyć (poza tytułowym „Informer” i „Liki bom bom daaałn”) bez pomocy wujka Google, ale przyznać trzeba, że bicik jest tu naprawdę zacny i sprawia, że noga sama giba się w takt muzyki. Co zabawne, Informer wygrał nawet kilka nagród za najlepszy kawałek Reggae w 1994 roku i dotarł na najwyższe miejsca list przebojów, pomimo protestów purystów broniących „czystości” jamajskich rytmów.
#2 Pink – Raise Your Glass
Nienawidzę Pink. Z całego serca. Słuchanie jej głosu to dla mnie ciężka przeprawa, a patrzenie na nią przywodzi mi na myśl stereotypową feministkę palącą staniki i kompensującą sobie przepaskudną aparycję z pomocą groźnych min i krzyków. Dlatego też, moja całkowita niechęć do niej w połączeniu ze słabością do Raise Your Glass sprawia, że utwór ten jest moim Guilty Pleasure w pełnym znaczeniu tego słowa – sam się sobie dziwię, że znam go na pamięć. Sam nie wiem, co jest tutaj lepsze – czy zaskakująco dobra gitarka w tle, czy też może refren, który można nazwać wręcz hymnem. Cholera, czemu to jest takie chwytliwe?!
#1 Carly Rae Jepsen – Call Me Maybe
Jeśli w jakimś słowniku znajdziecie hasło Guilty Pleasure, zdjęciem idealnie ilustrującym definicję byłoby właśnie Call Me Maybe. Czy to piosenka zarżnięta przez wszystkie rozgłośnie i kanały telewizyjne? No jasne. Czy posiada status wykorzystanego do granic możliwości mema? Tak jest. Czy tekst i melodię zapamiętujemy po pierwszych 30 sekundach przesłuchania? No ba! Ale, w mordę jeża, tu się wszystko zgadza, wszystko do siebie pasuje, wszystko ma odpowiednią proporcję prostackości i kiczu. Chyba w tym rzecz - w niesamowitej prostocie tkwi cały geniusz utworu. Kanadyjczycy mają talent do robienia głupawych, ale niesamowicie chwytliwych kawałków wpisany w kod genetyczny – ten sam problem co z Carly mam z równie uroczą Skye Sweetnam czy z zespołem Jakalope (swoją drogą, ten drugi choć nie zmieścił mi się w niniejszym top 10, również spełnia wszelkie kryteria Guilty Pleasure, co łatwo sprawdzic na przykład tutaj). Nie oszukujcie się – choć możecie nienawidzić Call Me Maybe, bo macie go już absolutnie dość i boicie się nawet otworzyć lodówkę, by go czasem nie usłyszeć, znacie każdy wers, każdy przeskok i każdy loop ze syntezatorowymi skrzypkami. Ja mam to szczęście, ze nigdy mi się nie znudzi. Bo to praktycznie wzorzec piosenki pop, która na zawsze pozostaje w głowie.
I tym, jakże miłym akcentem (niektórzy z czytelników właśnie wyrzucają głośniki przez okno, bo złapali się na tym, że podśpiewują sobie „Hey I just met you”) kończymy nasze małe podsumowanie. Gdybym chciał umieścić tu więcej moich ulubionych kawałków tak złych, że aż dobrych, powyższą listę należałoby poszerzyć co najmniej o dodatkowe 30 pozycji. Mam nadzieję, że każdy z wymienionych utworów będzie wam krażył po głowie przynajmniej przez pół dnia. Uprzedzałem.