Przepis na dobrą komedię? To proste, inspiracji należy czerpać całymi garściami z życia. Należy wziąć coś oficjalnego, poważnego i pięknego, jak ślub, połączyć to z czymś nieprzyzwoitym – np. z wieczorem kawalerskim, a na końcu oblać to sosem tabasco w postaci kolegów, którzy nie wyrośli jeszcze (i nie zamierzają tego zrobić) intelektualnie z pampersów. Rezultat? EPICKI!
Prawdę mówiąc, wolę chyba bardziej komedie romantyczne lub bajki od zwykłych komedii. Szczególnie na przestrzeni ostatnich 5-10 lat. Dlaczego? Bo wybierając się do kina na amerykańską komedię wiem, że czekają mnie suche dowcipy, debilnie głupie dialogi i sytuacje typu „wywalił się na skórce od banana, haha!”… Dlatego miałem dość mieszane uczucia wybierając się na „Kochanie, poznaj moich kumpli”. Okazało się, że niesłusznie.
Być może dlatego, że – jak się później okazało – jest to film produkcji australijskiej, scenarzysty Zgonu na pogrzebie (którego nie widziałem, muszę nadrobić zaległość). Jak nietrudno się domyślić, niewinnie zapowiadająca się uroczystość przeobraża się („dzięki” kumplom) w katastrofę, na której widok owcy w sypialni, czy naćpana teściowa nikogo nie dziwią. Jeden z kumpli posiada syndrom Piotrusia Pana, drugiego zostawiła dziewczyna, więc chleje na umór, a trzeci ma wąsa i przedziałek „na Hitlera”. Pierwszy kupuje narkotyki na wieczór kawalerski i wesele, drugi pije alkohol wszelkiej maści i dobiera się do każdej napotkanej panny, a trzeci, cóż… zakochał się w, teoretycznie, lesbijce.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, żarty, proste ale skuteczne, niekiedy obrzydliwe, innym razem niewybredne, a gagi sytuacyjne bawią do łez, co chwilę. Najlepsze jednak w tym rozgardiaszu wcale nie jest humor twórców, ale… tak, tak, drugie dno. Wydawałoby się, że to kolejna „prostacka” komedia, która pojawia się tylko po to, żeby rozbawić publiczność, która zapomni o filmie następnego dnia po obejrzeniu, lub ew. po jej debiucie na BR i DVD. Wydaje mi się, że jest inaczej.
W rzeczywistości to niezły przekrój przez społeczeństwo, w którym żyjemy i obracamy się na co dzień – od senatora, który jest bardziej zapatrzony w karierę niż w swoją rodzinę; przez imprezowego, ale zakochanego, wyrośniętego dwudziestokilkulatka; na kłócącym się z własnym sumieniem ewoluującego Piotrusia Pana. A to tylko część ciekawych osobowości, które spotykamy na ekranie. Jest także sprzedawca narkotyków, który nie waha się użyć broni palnej, w obronie swoich pieniędzy i jest jednocześnie skory do łez, wspominając i odgrzebując z czeluści pamięci smutne dzieciństwo. Mamy też zbuntowaną, przerośniętą nastolatkę, która zrobi wszystko na przekór ojca, żeby tylko nie pójść w jego ślady, lub nie wybrać drogi, którą on jej wskaże. Być może znajdziecie w tym szalonym filmie siebie, albo osoby, które znacie.
Bo choć wszyscy jesteśmy inni, to niekiedy jesteśmy bardzo do siebie podobni. Choćby pod tym względem, że kochamy kochać i być kochanym człowiekiem. A takim uczuciem można otoczyć wiele osób, i żonę, i rodzinę, i przyjaciół. I o tym też jest ten film. Teoretycznie tylko śmieszny, a praktycznie całkiem mądry. Polecam z całego serca i rozregulowanej przepony! :)
PS Dla mnie dodatkowym atutem przy oglądaniu filmu był akcent aktorów, australijski i brytyjski. A do tego ichnie, narodowe, poczucie humoru. Trochę inne niż nasze i inne, niż przyzwyczaiła nas do tego kinematografia amerykańska. Moim zdaniem mieszanka, jaką serwują nam twórcy Kochanie, poznaj moich kumpli jest lepsza!
PPS Panowie, jeśli wasze kobiety nie lubią tego typu humoru, możecie im w międzyczasie zafundować domowy zabieg spa lub po prostu zachęcić do czytania poniższego bloga, o tematyce modowej, kulinarnej i szeroko rozumianym lifestyle'u. Polecam! :)
http://glamour-homeversion.blogspot.com/