Resident Evil: Retrybucja - recenzja (słabego) filmu - eJay - 14 września 2012

Resident Evil: Retrybucja - recenzja (słabego) filmu

Chyba nikt nie liczył, że Resident Evil: Retrybucja będzie wielkim hitem kończącego się lata. Sam nie należę do wielkich wyznawców tej serii, ale wszystkie odsłony przetrawiłem bez dodatkowych wspomagaczy. Andersonowi udała się jednak rzecz niebywała – osiągnął nowy (trój)wymiar katastrofy. Afterlife broniło się jeszcze kilkoma scenami walk i wizualami, aczkolwiek samo w sobie byłą ciężką przeprawą. Ostatni segment historii Alice to już szrot w każdym możliwym aspekcie. Kandydat do pyty roku murowany. Prometeuszu – zwracam honor, zaczynam Cię lubić ;)

Sponsorami Retrybucji są filmiki:

„reloading is overrated”

oraz

„podwójny facepalm kapitana Picarda”

Powyższe materiały podsumowują moje wrażenia z seansu. Nowy Resident jest absurdalny i śmieszny, co więcej, jest w wielu momentach nieznośny. Głupota goni głupotę, bohaterowie są drewniani, a gdy dochodzi do dialogów to widz ma ochotę wrócić do motywów związanych z akcją. I tu jest problem, bo akcji jest pod dostatkiem, ale jest potwornie mechaniczna, plastikowa i wyprana z emocji. Myślałem, że jest to kwestia wyłącznie prologu (który nawiązuje do zakończenia Afterlife), ale nie. Ten obraz trąci pompatyczną coolowością do samego końca. A w obsadzie mamy samych terminatorów. Jeżeli ktoś strzela z odległości 50 metrów do bohatera, to ten zdąży sięgnąć po broń i „wydziobie” sobie serią dziurę w podłodze, aby uniknąć kuli. Takich kwiatków jest o wiele więcej. Masakra.

Anderson połakomił się na kompletnie niedorzeczny pomysł, w którym umarli zmartwychwstają, a gdy przechodzi do tłumaczenia dlaczego tak się stało, pojawia się następny WTF. Gdyby to było robione na modłę grindhouse'u to wiele idiotyzmów pewnie poszłoby w zapomnienie. No ale Retrybucja była robiona na poważnie, więc odbiór musi być właściwy.

Jill Valentine jest niestety kiepskim czarnym charakterem,ale brawa za dekolt.

Fabularnych zakalców mamy od groma, przoduje w tym przede wszystkim wątek pseudorodzicielski napisany grubą krechą (nie od dziś wiadomo, że bohaterom kibicujemy, gdy muszą bronić nieswoich dzieci). Konia z rzędem temu, kto będzie w stanie wytłumaczyć jak wybudowano miejscówkę, gdzie rozgrywa się cała historia. To już nie jest nawet robienie sobie jaj z widza (bo to umie tylko Tarantino), to tandeta. Dla residentomaniaków nie mam także dobrych wieści odnośnie potencjalnych bossów. Nemesisa potraktowano dość kuriozalnie. Wygląda może i lepiej, ale kończy frajersko.

I żeby było jeszcze śmieszniej – reżyser miał szansę, aby z tego szamba wyjść mimo wszystko z twarzą. Ostatnie sceny Retrybucji wołają wręcz o jedno, konkretne rozwiązanie. Byłoby klasycznie i nie czułbym się zrobiony w balona. I co? Sarajewo ;) Anderson poczęstował mnie ułomnym cliffhangerem. Jeżeli box office dopisze to na 99% powstanie kolejna część. W kwestii efektów to repeta z Afterlife, więc nihil novi.

Ciekawostka dla ciekawych – udało mi się znaleźć reprezentatywną scenkę. Co prawda jest ona trochę przycięta (brakuje przede wszystkim ujęcia jak jedno soviet-zombie podjeżdża motorkiem do Rollsa, strzela prosto w szyby i NIKOGO nie trafia), ale beka gwarantowana:

Ocena 1/10 – jestem konsekwentny, nic mi się absolutnie nie podobało.

eJay
14 września 2012 - 16:30