Premiera Warfightera to doskonała okazja do tego, by w końcu wziąć z półki poprzednią odsłonę Medal of Honor i w końcu ją przejść. Głupio się przyznać, ale od premiery gry płyty nie włożyłem ani razu do napędu. Na szczęście nowa część MoH-a uratowała ten przykry stan rzeczy. A było co ratować, a było.
Dzieło Danger Close (single) i DICE (multi) to de facto kawał mięsistej strzelanki, gdzie trup ścieli się gęsto, a ołowiem prujemy w normach przekraczających wszelkie unijne normy. Krzepka walka to podstawa rozgrywki, a Talibowie to wymagający przeciwnicy (na wyższych poziomach trudności, of course) – czyli w MoH-u zawarto to, co lubię!
Historia nie jest ważna. I wyraźnie to widać, ponieważ twórcy potraktowali ją lekko po macoszemu, czego efektem jest jej mocno chaotyczny przebieg, aczkolwiek podejście do tematu bardziej merytorycznie, aniżeli było to w serii Modern Warfare traktuję jako plus i duży big up dla developerów. Wcielamy się na przemian w Królika i Adamsa, reprezentanta dwóch grup bojowych preferujących zupełnie różne style walki z przeciwnikiem. Nie wdając się w niuanse, fabuła przedstawia bohaterskość tychże wojaków, ich zaangażowanie, poświęcenie i oddanie, na końcu zaś serwując graczowi przewidywalnego twista, który myślę, że na nikim nie zrobił wrażenia – standard. Do tego dochodzi skandalicznie krótki czas potrzebny do ukończenia kampanii – 4 godziny to zdecydowanie za mało! Na szczęście multik mi to wynagrodził - solidny, bardzo mocno wzorowany na tym z Bad Company 2, ale tak samo wciągający i soczysty.
Co innego strzelanie – wykonane bardzo dobrze! Eksperymentowałem z pukawkami, starałem się każdą zabić kilku wrogów, jednak moimi faworytami były zawsze typy noszone domyślnie przez bohaterów. Nie zmienia to faktu, iż radość sprawiało mi pokonywanie kolejnych zastępów oponentów i ładowanie im headshotów. Z drugiej strony, pojawiło się sporo nieścisłości w trakcie samej rozgrywki jak np. nierówny poziom brutalności. Niejednokrotnie strzał w głowę z pistoletu potrafił rozpaćkać mózg delikwenta na ścianie, a później seria z karabinu maszynowego w plecy nie pozostawiała nawet kropli krwi. Do tego dochodzą denerwujące sytuacje, gdy kierowany wojak nie mógł wejść na metrowy murek – dajcie spokój, on przecież był do tego szkolony i z pewnością nie takie wysokości pokonywał. Niemniej w Medal of Honor potrzebował kumpla, który by mu pomógł w tym zadaniu. Grafika zaś może się podobać, aczkolwiek początkowe etapy wyglądają dosyć biednie, a sama gra pokazuje pazurki dopiero mniej więcej od połowy zabawy. Jatka w górach to klasa sama w sobie, ciemne i ciasne jaskinie pełne żołnierzy Al-Kaidy to fenomenalny patent i z każdą kolejną misją MoH zdobywał moją sympatię. Zróżnicowanie lokacji było całkiem spore: odwiedziliśmy ośnieżone szczyty, pustynne równiny, zrujnowane wioski czy partyzanckie obozy oponentów.
Kontynuując lament muszę wspomnieć o bezpardonowym i wręcz chamskim respawnowaniu się przeciwników przed naszymi oczyma. Program wcale nie ukrywa się z tym i pokazuje graczowi, jak łatwo rżnie go w tyłek, gdy zza jednego kamienia wybiega kilku wojowników. Zalewani jesteśmy hordami tępego mięsa armatniego, który aż się prosi o wpakowanie magazynka prosto w brzuch. I takową serię dostają, ponieważ nie jesteśmy w żadne sposób ograniczani amunicją – tony ołowiu taszczą ze sobą kompani, służący nim zawsze i wszędzie.
Podsumowując, Medal of Honor to całkiem przyzwoity tryb singleplayer oraz bardzo dobry multik – na szczęście ocena końcowa nie dotyczy tylko jednego elementu, a całości, więc 7 na 10 jest doskonałą średnią.