11 nominacji do Oskara to nie przelewki. Choć polscy dystrybutorzy robią co mogą, aby widzowie zobaczyli najlepsze filmy jak najpóźniej w stosunku do amerykańskiej premiery, to w przypadku Życia Pi taki zabieg jest całkowicie słuszny. Obraz Anga Lee to niesamowicie oczyszczająca i odświeżająca historia o pokonywaniu własnych słabości, szukaniu kompromisu, walki z naturą i wreszcie - sile wiary. Jak na początek roku - kapitalny wybór, pomagający umocnić dążenia do postawionych celów. Szukacie idealnej propozycji na rozrywkowy weekend i wieczorną rozkminę? Życie Pi jest właśnie dla Was.
Książki Yanna Martela, robiącej za fabularny fundament nie czytałem, jednak strzelam w ciemno, że Lee bardzo dobrze poradził sobie tym materiałem. Film kipi od pozytywnych i zabawnych treści. Nie brakuje w nim również momentów dołujących. Emocjonalny szczyt reżyser osiąga mniej więcej 20 minut przed zakończeniem, kiedy to widz oraz sam bohater zdają sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Jak się kończy ta opowieść, wiemy jednak od pierwszych minut. Mnie jednak interesowało to, w jaki sposób Pi Patel wraz z bengalskim tygrysem dotrą do końca morskiego wojażu. I tu w seans wkradło sie trochę rozczarowania, aczkolwiek nie jest to jakiś karygodny błąd degradujący ten obraz do miana B-klasowej fantastyki. Biorąc pod uwagę koloryt wydarzeń oraz siłę woli przetrwania chłopca finał opowieści jest zaskakująco zwykły. Mała rysa na diamencie, ot co.
A co z resztą? Ujmę to tak - trudno Życia Pi nie polubić. Ang Lee przez cały czas trzyma dobre tempo narracji i nie pozwala się nudzić. Zadanie to było tym bardziej trudne, iż - pomijając 30-minutowy wstęp - większość czasu spędzamy w obecności Pi oraz tygrysa (plus kilku innych zwierząt, ale nie grają one większej roli) w łódce. Do gry wkraczają wówczas instynkty przetrwania, walki o żywność oraz miejsce do spania (zwierzak zbyt towarszyski nie jest). I to działa! Kolejne zmagania, czy to podsycone humorem czy to agresją, autentycznie wzbudzają zainteresowanie, śmieszą, smucą, miejscami nawet straszą. Więź między dwoma osobnikami z innych gatunków rozwija się harmonijnie, z duzą porcją wrzasków z obu stron. Reżyserowi udało się w tej jednej łódce zamieścić więcej emocji, akcji oraz wrażeń niż w niejednym wybuchowym i ociekającym milionami dolarów blockbusterem. Życie Pi także nie było tanie, ale nie ma w sobie tych paskudnych cech kina letniego. To baśń (?) przemyślana od góry do dołu, zawsze piekielnie fascynująca.
Obraz posiada także wiele atutów technicznych. Efekty specjalne to re-we-la-cja, Richard Parker jest prawdziwą magią kina. To najlepiej zaanimowana postać od czasów, bo ja wiem, dajmy na to Avatara. Przy czym użycie CGI w tym kontekście było jak najbardziej konieczne. Trzymanie żywego zwierza obok aktora mogłoby się skończyć jatką. Życie Pi jest także piękne skadrowanym obrazem, gdzie każde ujęcie, detal i ruch kamery mają swoje znaczenie. Ang Lee uniknął także niepotrzebnych oszczędności i artystycznych zamuleń, widowiskowośc kiedy trzeba - wylewa sie hektolitrami z ekranu (katastrofa statku - thumbs up!). Warto także wspomnieć o trójwymiarze, który nie jest zwykłym skokiem na kasę. Tu naprawde CZUĆ przestrzeń, a scena otwierająca film to czysta zabawa tą technologią.
Reasumując, Życie Pi warto obejrzeć tylko na dużym ekranie i tylko w 3D. To świetna, piękna wizualnie przygoda na pełnym morzu. Nie brakuje w niej humoru, momentów wzruszających i ciekawie poruszonych tematów religijnych (wyjątkowo strawnych dla modnych ostatnio ateistów). No i te 11 nominacji... W kategoriach technicznych widzę spore szanse, ale z resztą może być różnie, bo Lee ma świetnych konkurentów.
OCENA 8+/10