Kasia Rosłaniec z zasady nie zabiera się za proste tematy. Może śmiała to teza, bo bazująca na raptem dwóch filmach, ale odważę się ją postawić. Po ciekawym przedstawieniu pewnego zjawiska, jakim były Galerianki, tym razem pani reżyser wzięła na warsztat nieco bardziej oklepany temat, czyli historię o tym jak to dzieci mają dzieci. Tym razem filmu nie wspiera wartość dodana, jak przy Galeriankach, czyli zwrócenie uwagi społeczeństwu, że przedstawione zdarzenia gdzieś obok nas mają miejsce. Bejbi blues nie uświadamia – czy może inaczej, jest mniej odkrywcze - a poza tym jest słabsze od pierwszego filmu Rosłaniec także w swojej formie.
Natalia ma 17 lat, matkę którą nazywa dziwką i synka którego zabiera na sesje zdjęciowe. Ojcem dziecka jest Kuba, skate-deskorolkowiec z dobrego domu. W głowie mu seks i jointy, a u Natalii dla równowagi jasność umysłu przyćmiewa moda. Młoda matka początkowo prezentuje się nieco lepiej, ale i tak oboje są wyjątkowo nieodpowiedzialni, jak zresztą 90% postaci w tym filmie, wliczając wspomnianą babcię. Do zestawu dołączono równie typowego kumpla Kuby i lubującą się w rozbieraniu i używkach współlokatorkę Natalii – przecież musi być ktoś, kto świeżo upieczoną mamusię sprowadzi na złą drogę, bo by się nie liczyło. A klisz w tym filmie jest więcej.
Bohaterowie są tu stereotypowi, a nawet jednowymiarowi. Jeżeli ma u nich dochodzić do jakiejś przemiany, to jest to albo niekonsekwentne, albo zbyt gwałtowne. Postaciom trudno kibicować i mało nas obchodzi ich los, bo prawie każdy jest tu siebie warty. Nie będę się znęcał nad młodymi aktorami (o których na starcie mamy długą informację, że występują pierwszy raz na ekranie – jakby uprzedzając widza by za wiele nie wymagał), bo może i jest w nich jakiś potencjał, natomiast trudno to było pokazać w tym filmie, który jest scenariuszowo kiepski. Rosłaniec próbowała zamydlić oczy widzowi końcówką, by zapamiętał mocny finał opowieści, ale ostatnią sceną tak przedobrzyła, że tylko ręce opadają. Tak nad całym filmem, jak i inteligencją bohaterów.
Bejbi blues to film dziwaczny w swojej strukturze. Dziwność ta pojawia się tak na poziomie montażu, jak i narracji. Do kamery z ręki owocującej trzęsącym się obrazem dorzucone zostały cięcia poprzedzielane czarnym ekranem - zupełnie nieuzasadniony manewr który nadaje filmowi chaotyczności. Do kompletu mamy fabularne skróty, które owszem nie sprawiają, że w historii można się zagubić, ale oglądając da się ulec wrażeniu, że czegoś w opowieści brakuje, a inne sceny zostały dodane „od czapy”. Może był w tym wszystkim jakiś zamysł, ale mnie to nie kupiło.
Nie odmawiam Katarzynie Rosłaniec tego, że swoim filmem chciała coś powiedzieć. Inna sprawa, że forma komunikacji jaką sobie obrała, nie sprawdziła się. Bejbi blues sprawia wrażenie filmu niedokończonego, w którym losowe sceny nie tworzą oczekiwanego efektu, a dochodzi tu jeszcze efekt wtórności – tak tematu jak i niektórych rozwiązań fabularnych. Sytuacji nie poprawia też jarmarczna kolorystyka i przerysowanie. Po udanych Galeriankach oczekiwałbym więcej, a samo zwrócenie uwagi na istotny problem to za mało, by wywindować obraz choćby do oceny „niezły”.
4/10