Po seansie Sępa jest mi trochę szkoda polskiego kryminału. Zamiast robić filmy po swojemu, staramy się usilnie dogonić Hollywood. Wychodzi to nam zazwyczaj przekomicznie, głównie przez brak kasy i odpowiednich ludzi na odpowiednich stołkach. Z dążeniem do jankeskiej doskonałości dali sobie siana Francuzi, Duńczycy, Norwedzy, nie wspominając o Brytolach, którzy od dawna trzęsą tym gatunkiem na Starym Kontynencie. Ale Sęp jest pewnego rodzaju światełkiem w tunelu, bo choć nie kwalifikuje się do miana hitu, to efekt końcowy jest chyba najbardziej zbliżony do przeciętnie zrealizowanego amerykańskiego bliźniaka. To jednak nie czas na świętowanie. Jeszcze.
Polski thriller śledczy? Po licznych martyrologiach, komediach Szyco-romantycznych i historycznych padakach perspektywa obejrzenia jakiegoś sensacyjniaka brzmi jak dobra propozycja na spędzenie wieczoru. Sępa ogląda się początkowo z orzeźwieniem za sprawą wartkiego scenariusza gwarantującego liczne zwroty akcji, czasem z minuty na minutę odwracające sens całej historii. Nie ma co się jednak oszukiwać – Korin (reżyser) zerżnął centralnie wszystko co było można z przeróżnych klasyków pokroju „Siedem”. Czasem są to detale, niekiedy dość wyraźne elementy fabuły (czyt. walnięty w dyńkę partner, niczym w jakichś Godzinach szczytu). Teoretycznie klisza goni kliszę, niektóre twisty da się przewidzieć pół godziny wcześniej, aczkolwiek jak wspomniałem – Sęp jest dynamiczny, angażujący i potrafi w kilku momentach zaskoczyć.
Mamy więc potencjalnie niezły scenariusz. Czas, aby w ten polski thriller wcisnąć aktorów (i aktorkę). Z tym już poszło różnie. Żebrowski (grający głównego bohatera – Wolina) jest fragmentami kuriozalny i niezamierzenie śmieszny. Miał solidne podstawy, by zostać charyzmatycznym śledczym. Niestety, Korin usilnie chciał udowodnić, że stać polskie kino na krzyżówkę Eastwooda, Downey'a Jr i Jackie Chana. Tylko tym mogę wytłumaczyć fakt, że Wolin ze sceny na scenę krzywi twarz, rzuca ciętymi żarcikami i uprawia parkour.
Z innymi rolami pierwszoplanowymi jest równie nieciekawie. Olbrychski jako stary wyga grypsuje co 10 sekund starając się być cool policjantem, a Małaszyński w roli narwanego pomocnika wyjątkowo nie irytuje, ale kozaczy niebezpiecznie blisko granicy zwanej parodią. No i Anna Przybylska jako mistrzyni kickboxingu. Pokazuje piersi. I to tyle pozytywów na jej temat. Z całej obsady na plus wybija się zdecydowanie Piotr Fronczewski jako generał. Facet ma gadane i rzuca mięchem na lewo i prawo na poziomie zawodowego twardziela. Nie zapomnę również psychola Lemana (niestety, nazwiska aktora nie zapamiętałem, poratujecie?) - bezbłędnie odegrana rola i do tego zdecydowanie najlepsze teksty.
Co mnie najbardziej raziło podczas oglądania? Wylewająca się z każdego kadru ŁOPATOLOGIA. Lubię gdy reżyser zagęszcza atmosferę stosując niedopowiedzenia i fałszywe tropy. Ale w Sępie jest tego jak na lekarstwo. Na dodatek, gdy dochodzi do rozwiązania „wielkiej tajemnicy” zniknięcia oprychów Korin wykłada całość na tacy stosując tanie flashbacki, a w usta bohaterów wciska wszystkie odpowiedzi na nurtujące pytania (dosłownie). Zastanawiające jest, że pomimo tak prostackich zagrywek reżyserowi udało się przemycić do końcówki niegłupie, bo humanitarne przesłanie, choć i ono musiało ustąpić miejsca żenuącemu epilogowi, w którym zabrakło tylko loga Fundacji TVN.
Sęp posiada oczywiście wiele innych wad, ale i tak uważam, że na specjalne gnojenie raczej nie zasługuje. Coś po prostu nie do końca zagrało, silenie się na Hollywood miejscami wypadło tandetnie, a powierzenie głównej roli Żebrowskiemu nie do końca się sprawdziło. Klaskać za odwagę i wykonanie nie będę, bo chwalę filmy za fajność i rzetelność w podejściu do tematu. Tytuł do jednokrotnego obejrzenia, bez szans na sequel, z masą zmarnowanych pomysłów.
OCENA 4.5/10