Wtosięgrało # multiplayer z Call of Duty - barth89 - 19 stycznia 2013

Wtosięgrało # multiplayer z Call of Duty

Każdy z nas ma jakieś swoje wspomnienia związane z grami. Przeważnie dotyczą one starszych gier, w które graliśmy ładnych kilka(naście) lat temu. W większości przypadków z tymi grami wiążemy miłe dla nas chwile i wspomnienia. Wtosięgrało to cykl felietonów, który przywodzi starsze produkcje, pojedyncze misje czy momenty, które przeszły do historii elektronicznej rozgrywki. Wtosięgrało to sentymentalny powrót do przeszłości i gier, które lata świetności mają już za sobą, ale o których wciąż pamiętamy. W pierwszej części felietonu zajmiemy się kultowymi mapami z trybu multiplayer pierwszego Call of Duty.

Końówka roku 2003. Mało kto przypuszcza, że kampania w FPS-ie może być bardziej widowiskowa niż legendarne lądowanie na plaży Omaha z pierwszego Medal of Honor. A jednak, pojawia się produkcja, która wyznaczyła nowy standard dla pierwszoosobowych strzelanin, która nadała nowe znaczenie słowu "widowiskowość" i której kolejne części powstają i sprzedają się znakomicie po dziś dzień - Call of Duty. Gra powstała w czasach ogromnej popularności klimatów II wojny światowej w grach wideo i patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Demo tej produkcji gościło na moim dysku twardym do momentu jej premiery, kiedy to zostało zastąpione pełną wersją. Nie pamiętam już ile razy przeszedłem całą kampanię Call of Duty, ale na pewno przeszedłem wszystkie poziomy trudności (ile dziś wydawanych gier wciąga tak bardzo, że przechodzimy je kilkakrotnie?). Jednak moje wspomnienie związane z pierwszym Call of Duty dotyczy przede wszystkim trybu multiplayer, w którym to spędziłem kilkaset godzin.

Któż z nas pomyślałby dzisiaj, że multiplayer może się obejść bez perków, awansowania na wyższe poziomy, odblokowywania broni, gadżetów i odznak? Jedyną możliwością customizacji postaci był dobór broni i granatów przed każdym odrodzeniem, ale każdy z graczy miał dostęp do dokładnie tego samego wyposażenia (oczywiście z podziałem na strony konfliktu). Mimo to rozgrywka wciągała niemiłosiernie, a ujrzenie swojej ksywki na górze leaderborda wiązało się z niemałym uznaniem kolegów, którzy wspólnie z nami walczyli na wirtualnych frontach II wojny światowej. Mapy nie były duże, ale w zupełności wystarczające. Po kilku rundkach każdy znał już ewentualne wąskie gardła, miejsca, w których trzeba uważać na snajperów i w których można przycupnąć na moment i poczekać na przeciwników.

Pamiętacie Pavlov? Mapa - legenda. Raj dla snajperów i w moim odczuciu jedna z najpopularniejszych map multiplayerowych w FPS-ach w historii. Któż z nas nie miał swoich ulubionych okien, z których przez przyrządy celownicze snajperki przyglądał się sąsiadującym ze sobą budynkom? Wystarczył ruch w jednym z okien, by zwrócić uwagę gotowych do srzału strzelców wyborowych. Ta mapa była na tyle ciekawa, że często umawiałem się na rundkę tylko z jednym kolegą, by rozstrzygnąć który z nas jest bardziej cierpliwy, bystry, lepiej się maskuje i radzi sobie z braniem poprawki na ruch celu.

Harbor. Pamiętam, że najbardziej zacięte potyczki toczyły się przy stertach skrzyń w centralnej części mapy. Było to wąskie gardło mapy, która łączyła potyczki na otwartym terenie z walkami w korytarzach pobliskich budynków. Gdy przypominam sobie Harbor to na myśl przychodzą mi właśnie te walki w okolicach skrzyń i czyhających za drzwiami wejściowymi do jednego z budynków przeciwników.

Dawnville - jedna z najpopularniejszych map. Nazwałbym ją nawet 'mapą domyślną' dla trybu multiplayer. Znałem ją bardzo dobrze, ponieważ jej wycinek umieszczony był w wersji demo, która to zawierała bodajże pierwszą misję kampanii dla pojedynczego gracza. A skoro w demo zagrywałem się jak szalony, to i ten fragment mapy i misji był mi doskonale znany. Ciekawostka - zwróciliście uwagę na kolor sierści zabitych krów, które osłaniały nas przed ostrzałem? W demie były łaciate, w pełnej wersji - brązowe. Czyżby bardziej 'łamełykanskie'?

Równie popularną mapą było Carentan. To przede wszystkim potyczki wewnątrz budynków. Prawie wszędzie dało się wejść. Przeciwnicy mogli się czaić w piwnicy, na parterze, na piętrze, w krzakach na przedmieściach (tak, te krzaki były dobrym miejscem dla camperów), na klatkach schodowych (półpiętra były często zajmowane przez cwaniaczków, którzy liczyli na roztargnienie beztrosko wbiegających po schodach wojaków), a nawet na daszku, który stanowił przejście łączące okna dwóch budynków. W jednym z nich był MG-42, pamiętacie?

A przypominacie sobie mapę, w której bez snajperki daleko byśmy nie zaszli? Tak, to Hurtgen. Zaśnieżony las nie dawał zbyt wielu schronień. Pojedyncze bunkry za bardzo zwracały na siebie uwagę, więc co bardziej rezolutni strzelcy szukali miejsc, które nie dają schronienia, ale zapewniają niewidoczność.

Bardzo podobną do powyższej mapy była Rocket, jednak kompleks bunkrów, schronów i podziemnych korytarzy w centralnej jej części dawał też szansę żołnierzom z karabinami maszynowymi. Snajperzy dalej korzystali z osłony, jaką dawała matka natura na powierzchni. Taką osłoną na pewno nie było ułamane drzewo, które dawało dobrą widoczność - nam i snajperom, którzy widzieli nas z daleka.

Czy zdarzało się Wam leżeć ze snajperką na skrzyniach pod wiatą na Railyard? Był to doskonały punkt obserwacyjny dla domorosłych snajperów - masochistów, którzy na tej pozycji zmieniali sie dość szybko. Całkiem niezły widok był też z drugiego (trzeciego?) piętra pobliskiego wieżowca, ale tam też bardzo szybko można było zarobić kolbą w plecy. Jeśli dzierżyliśmy w dłoni karabin maszynowy to całkiem dobrym rozwiązaniem był hangar, dostępu do którego pronił rozłożony KM.

Ship - bardzo dynamiczna, klaustrofobiczna i skomplikowana mapa. Kilkanaście rund nie wystarczyło, by połapać się w topografii korytarzy tego okrętu. Z punktu widzenia strzelca wyborowego najważniejsze było dostanie się na jedną z platform, które gwarantowały dobre pole widzenia na część statku (nie mówiąc już o bocianim gnieździe, które było na celownikach co bystrzejszych graczy).

Depot to kolejna kolejowa mapa, w której głównym celem było znalezienie jak najwyższego miejsca do ostrzału. Graczy, którzy wbiegali do magazynów często mogła przywitać kulka w hełm od kolegów znajdujących się nieco wyżej. Pamiętam, że bardzo lubiłem przesiadywać na dachu jednego z magazynów (dało się tam dostać przez okno tegoż). Gracze byli tam narażeni na ostrzał, ale dało się opanować sytuację wokół i podporządkować sobie innych pretendentów do dostania się na dach.

Chateau, czyli chata. I to niezła. Była tak duża, że sama była mapą. Centralny jej punkt stanowiło główne wejście, ale próba dostania się do budynku własnie tamtędy nie była najmądrzejszym rozwiązaniem, bowiem wejście zawsze było dobrze obstawione przez jedną z nacji. Po co ryzykować, skoro do budynku dało się wejść przez balkon, czy przystawioną do okna drabinę? Rywalizację na tej mapie wspominam jako bardzo dynamiczną i nieprzewidywalną - co rusz jakiś przeciwnik wbiegał nam przed lufę zza rogu. Co ciekawe, snajperzy też mogli się tam odnaleźć, ale nie w samym budynku, a na pobliskich dziedzińcach.

A co z dodatkiem United Offensive? Wystarczy jedno słowo - Foy. Mapa dla każdego typu broni, łącząca otwarte tereny z walką w terenie zabudowanym i wewnątrz budynków. Do tego spustoszenie siały Shermany i Tygrysy beztrosko buszujące po okolicy i podróżująca terenówkami piechota. Działo się tu sporo, nie dziwi więc fakt, że często mogliśmy spotkać się z mapami w stylu "24/7 Foy".

No i był też Kursk, który zachował charakter, rzekłbym, oryginały. Bez czołgu wiele nie mogliśmy ugrać, chociaż wszelkiego rodzaju zabudowania dawały uzbrojonej w rakietnice piechocie schronienie. A że nikt nie myślał jeszcze wtedy o destrukcji otoczenia... czołgi mogły nawet pół godziny ostrzeliwać budynek, a piechur i tak nic sobie z tego nie robił. Kursk powstał na planie koła, którego centralną część stanowiło wzgórze. Mapa nie aż tak kultowa jak niektóre, ale ze wszech miar charakterystyczna.

Rzecz jasna wymienione przeze mnie mapy nie są jedynymi dostępnymi w pierwszym Call of Duty. Były jeszcze przecież Bocage, Brecourt, Neuville, Powcamp, Stalingrad, Tigertown, czy Charkov i kilka innych, ale nie zapadły mi one w pamięć tak bardzo, jak wymienione przeze mnie wcześniej pola wirtualnych bitew. Sądzę, że już nigdy nie będę czaił się w jednym z okien na mp_pavlov, nie będę wypatrywał wrogów na cmentarzu w Dawnville, nie pobłądzę w korytarzach mp_ship i nie będę campował w krzakach w Carentan, ale najważniejsze, że miło wspominam chwile, kiedy wraz z kolegami, mając 15 lat i nie spodziewając się jak złożona, w stosunku do tego co było w pierwszym Call of Duty, będzie rozgrywka w FPS-ach za kilka lat, biegaliśmy po tych mapkach, by później komentować wszystkie te wydarzenia następnego dnia w szkole. Mam wrażenie, jakby to było wczoraj, pamiętam w co wówczas grałem, pamiętam jakie wydarzenia z mojego życia towarzyszyły tamtym chwilom, pamiętam jaki miałem widok za oknem... Miło mieć takie wspomnienia, miło móc do nich po latach powrócić i dobrze mieć świadomość tego, że gry to coś więcej niż tylko krążek w kawałku plastiku i ruchome obrazki na monitorze. Dobrze być graczem...

Mam nadzieję, że pomysł na wtosięgrało przypadnie wam do gustu, zwłaszcza że sentymentalnych powrotów do przeszłości nigdy dość, a pisać zdecydowanie jest o czym (Mafia, Call of Duty 4: Modern Warfare, Battlefield 1942, Colin McRae Rally 2.0, Gothic 2... możecie się już zacząć domyślać czego będa dotyczyły kolejne felietony wtosięgrało).

A z czym wam kojarzy się pierwsze Call of Duty? Jakie mapki najmilej wspominacie? Która jest waszym zdaniem najlepsza? No i co sądzicie o wtosięgrało?


<Spodobał ci się tekst? Wpisy i felietony przypadły ci do gustu? Polub growo&owo na Facebooku ^^ Znajdź mnie też na Google+>

barth89
19 stycznia 2013 - 15:22