Nuda, panie Tarantino. Znowu zrobiłeś fajny film, nawet za bardzo narzekać nie mam na co. No dobrze, w paru miejscach Django jest trochę za długi, zabrakło mi też naprawdę fajnych tekstów, które będą żyć w popkulturze przez długie lata. Poza tym jednak ta historia zemsty jest godziwą, tarantinowską rozrywką na poziomie Bękartów wojny, a to z kolei jest wystarczającym powodem, by wydać kasę na bilet. Django po prostu gra.
Od razu zaznaczę, że Quentin Tarantino przy okazji Django nie sili się na wymyślanie koła, rewolucjonizowanie swojego stylu czy zaskakujące wolty fabularne. Jeśli widziałeś/łaś którykolwiek film QT (a jeśli nie, to Django jest tak samo dobrym początkiem przygody z produkcjami pana reżysera, jak którykolwiek inny), to wiesz czego się spodziewać: świetnie nakreślonych postaci, zajebistego (tak) głównego bohatera, przerysowanej przemocy, tony przekleństw i sporej ilości gadania tam, gdzie inni twórcy wstawiliby efektowny pościg, cycki lub eksplozję. Różnica jest jedna - czas akcji i wynikający z niego klimat (to pierwszy tak dawno dziejący się film Tarantino). Gdyby jednak rzecz nie działa się w połowie XIX wieku na głębokim południu Stanów Zjednoczonych, to pewnie można by zamienić czarnoskórych niewolników na inny kontrowersyjny i filmowy temat, przenieść akcję gdzie indziej i kiedy indziej, a radocha byłaby taka sama.
Oś fabuły filmu (ściślej: jej najważniejszy element) zbudowana jest na bazie niemieckiego eposu Pieśń o Nibelungach, a dokładniej - na bazie fragmentu o uwięzionej na szczycie góry Brunhildzie, której strzeże okrutny smok. Na ratunek ukochanej rusza nieustraszony Zygfryd - pokonuje górę, smoka, piekielny ogień, bo napędza go miłość. Teraz zamieńcie Zygfryda na Django, Brunhildę na Broomhildę (żona Django nazywa się "po niemiecku" bo jej pierwszymi właścicielami byli Niemcy) a smoka na Calvina Candie'ego, okrutnego plantatora bez skrupułów, który próbuje uchodzić za wyrafinowanego eleganta i frankofila (no właśnie, próbuje). Nie trzeba jednak mieć doktoratu z literatury, by wychwycić to powiązanie - legendę w czasie filmu opowiada doktor King Schultz, niemiecki łowca nagród, który likwiduje bandziorów za kasę od państwa. Pan doktor szuka trzech złych braci, a pomóc mu może tylko Django, który wie, jak panowie wyglądają. Schultz uwalnia więc Django i razem ruszają w krwawy bój, szybko pojawia się zrozumienie i przyjaźń, a ostateczny cel wyprawy przenosi się z zabicia trzech braci na uratowanie żony z rąk smoka. Proste i doskonale napędzające film.
Django to western - choć tak naprawdę southern (bo dzieje się ma południu USA, brakuje Meksykanów i kaktusów) - i przy okazji hołd złożony całemu gatunkowi, ale też trochę parodia, trawestacja i parafraza tegoż. Nie trzeba jednak znać się na kinie Sergio Leone, by dobrze bawić się podczas seansu - Tarantino jest na to zbyt sprawnym twórcą. W jego rękach historia staje się uniwersalna i niesłychanie rozrywkowa. Konstrukcja fabuły jest przy tym taka, że (po efektownym i zabawnym pierwszym akcie - szczególnie podczas cudownej sekwencji z nieudolnymi protoplastami Ku Klux Klanu) akcja zwalnia, koncentruje się na gadaniu i spojrzeniach, by po 2 godzinach rozpędzić się do pierwszej prędkości kosmicznej i trzymać za gardło do samego końca. Warto też przeczekać krótkie napisy końcowe, by otrzymać pięciosekundową kropkę nad i. Przy okazji - Spike Lee mógłby nie przesadzać, bo użycie słowa "czarnuch" jest dla takiej produkcji niezbędne i bez niego film mocno straciłby na atmosferze i autentyczności.
A zatem... "D" jest nieme, ale Django jako bohater i jako film jest wystarczająco głośny, kolorowy i rozrywkowy, by zachwycić fanów twórczości Tarantino i podobać się sceptykom. Nie zawiodłem się (patrz: wykres pokazujący jako-tako mój odbiór filmu) i mam nadzieję, że wy również nie.
PS Aktorsko nie można nikomu nic zarzucić. Jamie Foxx to ucueleśnienie bycia cool, Christoph Waltz może nie zachwyca tak, jak w Bękartach, ale trzyma bardzo wysoki poziom, DiCaprio w pierwszej tak jednoznacznie "złej" roli sprawdza się wyśmienicie, a wisienką na torcie jest stary, pogięty, rasistowski Samuel L. Jackson ("shit gets fucked up real fast around here").
PS DWA Koledzy blogerzy też zapowiedzieli swoje recenzje, spodziewajcie się więc tekstów promilusa i eJaya już niedługo (ufam, że też wyszli z kina usatysfakcjonowani)