Dzisiejsze gry to nieustanna ewolucja i szukanie formy. Jedni szukają sprawdzonych rozwiązań i wpisują w ich ramy swoje reedycje i restarty. Drudzy opakowują swoje stare tytuły w nowe opakowanie HD. Rzadziej zdarza się, że szukanie nowych form odbywa się poprzez nowe IP. Niestety większość nowych marek nie porywa. Czy twórcom gier brakuje odwagi? Jaka jest dziś, moim subiektywnym i czepialskim zdaniem, kondycja gier? Zgryźliwym okiem o tym, co przeszkadza, a na co milcząco się godzimy.
Nie od dziś mówi się, że twórcy podchodzą do obecnego rynku gier zachowawczo. Czy to poprzez wstrzymywanie nowych pomysłów na nadchodzącą właśnie nową generację konsol, czy też przez odgrzewanie sprawdzonych rozwiązań. I tak też dostajemy jednego, odważnego Spec Ops The Line, w otoczeniu masy Battlefieldów, Call of Duty, czy Black Opsów tłuczonych masowo z jednej sztancy co roku. Tytuły sprzedające się znakomicie z jednego, dobrego powodu. Najbezpieczniej produkuje się to, co odbiorca już zdążył poznać. Odbiorca kupuje to, co zna, bo z jednej strony nie boi się choćby takiego Brinka, że odbije mu się czkawką. I tak też koło się zamyka. Wydawcy puszczają kalki poprzednich tytułów tak długo, jak odbiorca będzie je akceptować. Jeśli nastąpi zmęczenie materiału, czego jesteśmy ostatnio świadkami, akurat z odsieczą idą nowe konsole, na które będzie można sprzedać jeszcze raz to samo, bo poprzednie wersje nie będą działać, a nowe przecież, co jest oczywistą oczywistością będą przecież lepsze.
A gracz musi grać. Przecież jak nie będzie mieć za dużego wyboru, kupi to, co będzie. Lepiej, żeby nie myślał, od tego są nasi spece od marketingu. Oni mu powiedzą, co jest dla niego najlepsze.
Kondycja ekonomiczna gier jest zgodna z filozofią wolnego rynku, chociaż mam wrażenie, że korzysta z niej jak z prawa dżungli. Zawsze większy zjada mniejszego, a jeśli mniejszemu wydaje się, że jest sprytniejszy, to i tak większy go wykorzysta. Jak to miało miejsce na niedawnej konferencji Sony i Jonathan Blowa z jego The Witness. Powinno to przypominać symbiozę, a niestety twórca Braida bardzo wiele traci w moich oczach. Bo czym w takim razie jest bycie niezależnym twórcą gier? Czy to rzeczywiste tworzenie z pasją i dla pasji, czy tylko tworzenie dla przepustki do ligi tytułów AAA finansowanych przez wielkich wydawców? Ponoć Jonathan Blow nic nie otrzymuje w zamian, poza reklamą, jednak rzeczywistej wartości tego kontraktu nie przyjdzie nam poznać.
Zadyszki dostają też inne produkcje. Wspaniały Dishonored w pewnym momencie okazuje się grą po prostu za łatwą. The Walking Dead staje się ofiarą hypeu na własnego siebie. Z wyborów moralnych pierwszych epizodów przeobraża się w liniową opowiastkę operującą na podstawowych emocjach, które w połączeniu ze standardowymi zwrotami akcji każdego muszą poruszyć. Czy to jednak o to w tej grze powinno chodzić? Przecież The Walking Dead, im dalej, tym mniej jest grą, a bardziej opowiastką. Czy w takim razie te peany chwalące ten tytuł oznaczają, że gracze tak naprawdę nie potrzebują gry, a jedynie opowieści z pewną dozą interaktywności? Cóż, Hewvy Rain dostarcza jednak chyba trochę więcej swobody. Czy to jednak tędy droga?
Wystarczy spojrzeć trochę bardziej krytycznie na gry indie. Mamy kilka, może kilkanaście tytułów o których każdy słyszał, nie każdy grał, ale większość kupiła je w bundlach. Tak samo, jak to, by nazwać coś grą indie, wystarczy zrobić rozpikselizowanego platformera, gdzie główny bohater będzie przeżywać jakieś problemy natury moralno-egzystencjalno-gastrycznej i proszę oto gra niezależna. Nie zrobił jej nikt znany, nie stoją za nią żadne wielkie pieniądze, ale ma piksele i w sumie o niczym nie mówi, ale ma piksele, więc musicie ją kupić, prawda? Przecież gimbohipsterzy nie mogą się mylić.
Asekuracyjne podejście to jedna z możliwości. Z drugiej strony można zawsze pójść po całości. Przecież, jeśli tylko dobrze się przyłoży, sam szum sprzeda grę. Na szczęście dla graczy nie zawsze. Dlatego niech księciu ziemia lekką będzie, Forever. Tak samo, jeśli spojrzymy na inne, niezmiernie długo powstające gry. Przychodzące na świat w bólach tak wielkich, że kiedy już trafiają go graczy, okazują się tytułami mocno przeterminowanymi i nieświeżymi. Podobnie, jak Diablo 3, które pewnie za jakieś pięć lat patchowania i eksperymentowania z rozgrywką, będzie grywalne. Oczywiście tylko dla tych oddanych fanów, którzy przy tej marce wytrwają.
Mamy też tytuły same opisujące siebie jako rewolucyjne, a niestety przynoszące ze sobą gorzki smak porażki. Tak też było z Crysis 2, który nie potrafił wyważyć rozgrywki, ani pozbyć się w porę błędów na poziomie podstawowego developingu, gdzie królowało AI, a raczej jego brak. Podobny los potkał też LA Noire. Tytuł niezmiernie pomysłowy, który powinien być frapujący, a który niestety zginął w ciągle odkładanych premierach i nadmiernych ambicjach jego głównego twórcy.
Pomijam tu też inne zjawisko ułatwiania wszystkiego na siłę, w którym to Assassins Creed III przebija wszystko, czego dokonano na tym polu wcześniej. Nie ma to jak jeden klawisz akcji, który po przyciśnięciu sam decyduje, jaką akcję wykonać. Przykleja się do ścian podczas biegu i tym podobne, przydatne funkcje. Ważne, że dostępne intuicyjnie pod jednym klawiszem.
Wydaje się, że gry już kilka lat temu dostały poważnej zadyszki i w żaden sposób nie mogą złapać oddechu. Gdzieś w tle twórcy zachłystują się nextgenami, ale tak naprawdę poza grafiką na razie nie oferują nic więcej. Jakie są oczekiwania graczy? Przecież większa moc konsoli nie musi tylko pójść na grafikę, nie tylko w funkcje videospołecznościowe. Może poza opowiadaną historią pójść w AI, ale to wymaga większych nakładów pracy. Czy w dobie nieustającego crunchu, developerów, ciągle naciskanych przez wydawców i przywracanych do pionu przez marketingowców i CEO, stać na robienie naprawdę dobrych i ciekawych gier? Czy tylko na odtwórcze i zachowawcze podejście do tematu? Nie nudzą Was ciągle te same gry, z małymi wyjątkami co jakiś czas? Czy tylko mi wydaje się, że gry ostatnio stoją w miejscu?
Śledź mnie na Twitterze!