Kiedy w październiku 2010 leciałem do sklepu po Enslaved: Odyssey to the West biłem się z myślami. Zakup tej gry praktycznie wyzerował mi konto, chciałem więc żeby to wyrzeczenie się opłacało, żeby była dobra, wreszcie – żebym nie czuł się jak skończony nerd wydając ostatnie pieniądze na kolejną giereczkę na kilka godzin.
Na szczęście produkcja Ninja Theory dała mi masę zabawy i pozwoliła poznać dwie świetne postaci, Monkeya i Tripitakę... a zatem - pytam się co dalej? Bo zdecydowanie chciałbym jeszcze trochę z nimi po przebywać.
Odyssey to the West to przygoda w postapokaliptycznym świecie, w którym natura zaczęła się odradzać. Przyroda zajęła już większość pozostałości po upadłej cywilizacji ludzi, zdziesiątkowanych i zmuszonych do powrotu do swych plemiennych korzeni. Po wielkiej wojnie, która do tego doprowadziła zostało jednak sporo maszyn bojowych – problem w tym, że te maszyny są wciąż aktywne i notorycznie łamią trzecie prawo robotyki Isaaca Asimova, atakując wszystko co znajdzie się w ich zasięgu. W takim środowisku zwykła dziewczyna, będącą tysiące kilometrów od domu sobie nie poradzi, dlatego też podstępem „załatwia sobie” ochronę skocznego osiłka z gołą klatą, o którą się statki rozbijają.
Rolę tą przejmuje oczywiście gracz, bawiąc się miksem latania na deskolotce, osłaniania dziewoi, skakania niczym Książę Persji i naparzania kijem w zbuntowane roboty. Historia ta jest parafrazą chińskiej epopei z XVI wieku Journey to the West, o której pewnie mało kto słyszał ale... wiele osób słyszało u nas o Dragon Ballu, a manga Akiry Toriyamy również czerpała garściami z tego dzieła – możemy zatem odnaleźć co najmniej kilka stycznych w przygodach Monkeya i Son Goku... Ja jednak nie o tym. Gra była naprawdę efektownym, przepięknie przedstawionym kawałkiem kodu i chyba już najwyższa pora, by zacząć narzekać, że nie doczekaliśmy się kontynuacji.
Po DmC Devil May Cry, czyli absolutnie niepotrzebnej grze (nie mówię, że złej) pan Tameem Antoniades mógłby już zarządzić powrót do swej najbardziej udanej marki. Nawet jeśli zakończenie Enslaved i wydarzenia, które do niego prowadziły były dość definitywne to przecież możemy poznać losy bohaterów zanim się poznali, zobaczyć co dalej się z nimi dzieje lub pokazać kogoś zupełnie innego, kto walczy o przetrwanie na drugim końcu świata opierając to na jakimś innym micie z Państwa Środka – choćby na Romance of the Three Kingdoms, bo przecież wszystko da się oprzeć na Romance of the Three Kingdoms...
A tak szczerze, to właśnie system walki jaki zastosowano w ostatniej przygodzie Dantego pozwala marzyć o tym jak różnymi narzędziami mógłby posługiwać się Monkey. Gdyby pomieszać to jeszcze quasi-otwartym światem podobnym do najnowszego Tomb Raidera i zróżnicować tę grę w stylu podobnym do tego jak pomieszano różne modele zabawy w Nierze to otrzymalibyśmy prawdziwą bombę. Dlatego też apeluję o część drugą! Przecież gorsze gry dostają kontynuacje...