Ostatni raz z drugą odsłoną Crasha Bandicoota na PlayStation miałem do czynienia dobre kilkanaście lat temu. Pożyczona od znajomego gra wywołała wówczas u młodego posiadacza konsoli mnóstwo emocji i zapewniła kilka godzin świetnej zabawy. Z tamtych czasów zapamiętałem kilka konkretnych poziomów, pociesznego miśka polarnego, krótki czas potrzebny do ukończenia gry i późniejszy niezaspokojony apetyt na więcej rozrywki w podobnym stylu. Teraz, po latach, Cortex Strikes Back powrócił u mnie na ekraniku PSP.
Po kilkudziesięciu minutach zabawy, ukończeniu kilkunastu plansz i zebraniu chyba z kilkuset kilogramów jabłek nie sposób nie podzielić się kilkoma wnioskami. Najważniejszy jest chyba fakt, że przygoda niezbyt rozgarniętego, uczłowieczonego jamraja pasiastego wciąż sprawia wiele radości. Pomimo piętnastu lat na karku Crash Bandicoot 2 cały czas wygląda atrakcyjnie i sprawdza się w roli kolorowej, relaksującej platformówki. Niezmiennie chce się do niej wracać, by delektować się wyzwaniami rzuconymi przez twórców z jednego z najzdolniejszych studiów deweloperskich świata, Naughty Dog.
Nie spodziewałem się, że czas tak łagodnie obejdzie się z Cortex Strikes Back. Może to zasługa małego ekraniku konsolki, może specyficznej oprawy audiowizualnej, ale nawet w dobie takich arcydzieł, jak Ni no Kuni, czy takich platformerów, jak Ratchet&Clank i Sly Cooper, tytuł ten potrafi się bronić. Chyba najlepiej atmosferę towarzyszącą zabawie z Crashem oddaje określenie „wakacyjna”. Na wizerunek niemal bezstresowej rozrywki na pewno wpływa też niezbyt wygórowany poziom trudności, element charakterystyczny serii od lat.
Tutaj trzeba jednak też zwrócić uwagę na coś, co wcześniej młodemu posiadaczowi konsoli, który dopiero poznawał swoje hobby, umknęło. Kiedyś CB2 wydawał się zabójczo krótki, przez wszystkie poziomy dało się przebiec, przejechać, przepłynąć w kilka godzin. Wtedy jednak nie do końca chciało (umiało?) się podjąć rękawicę rzuconą przez twórców, którzy sprytnie przedłużyli czas zabawy, zachęcając do rozbijania skrzynek i zbierania gemów. Dzisiaj, w dobie achievmentów, takie wyzwania podejmuje się z większą chęcią, na przykład by sprawdzić swoje umiejętności. Wtedy, trochę przy okazji, wychodzi na jaw, że Cortex Strikes Back to nie taki prosty tytuł, jak można było to zapamiętać.
Zbieranie gemów i próba osiągnięcia stu procent na liczniku to zadanie wymagające przynajmniej odrobiny zręczności, samozaparcia i cierpliwości. Z tej strony zapamiętałem „trójkę”, ale okazuje się, że i w poprzedniczce znajdziemy wyzwania wymagające tych cech. Na razie poprzeczka wydaje się być zawieszona idealnie. Z jednej strony niezbyt wysoko, aby nie zniechęcać, z drugiej odpowiednio, aby jednak zmusić do utraty tych kilku żyć i do przypomnienia palcom wytrenowanej przed laty zręczności.
Co też mnie zaciekawiło to opowiadana w tle przez autorów historia. Przed laty rozumiało się ją tylko połowicznie, bo z angielskim nie było tak dobrze, a i specyficzne akcenty postaci dawały nieco w kość. Dzisiaj jest łatwiej, a i historia w grach bardziej interesuje. Zaintrygowany śledzę więc opowiastkę z Cortex Strikes Back i obserwuję rozwój wydarzeń. Pamięć zawodzi, więc czeka na mnie pewnie jeszcze kilka zaskoczeń. Jak choćby na początku, gdy okazało się, że Crash bez specjalnej motywacji i powodu decyduje się nagle pomóc swojego arcywrogowi. Kiedyś człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy.
Co będzie dalej? Ruszam to sprawdzić. Pora rozbić kilka skrzynek i zebrać kolejne setki jabłek!