Krótki tekst o krótkiej płycie i małym-dużym zespole. 8 kwietnia ukazało się wydawnictwo z ładną okładką, sympatycznym logo OCN i tytułem Waterfall, które nabyłem, przesłuchałem i opinię sobie wyrobiłem. A teraz pytanie dodatkowe - a znacie zespół Ocean? Bo OCN to jest ciągle ten sam zespół, choć zmieniony. I oni sobie grają już od ponad 10 lat, ale na moim radarze pojawili się stosunkowo niedawno, postanowiłem więc przybliżyć zainteresowanym twórczość panów z Wrocławia. Słowa kluczowe - polski rock, przebojowość, melodie, grane w rozgłośniach radiowych single i garstka szatana. Teoretycznie nic specjalnego, ale jednak coś w sobie mają. Bo przecież nie można ciągle słuchać łomotu...
Ocean powstał w 2001 roku, szybko pojawiły się dwie EPki, a po roku pełnoprawny, rockowy, dosyć drapieżny, całkiem niezły album 12 (którego nigdzie teraz nie można dostać, więc trzeba korzystać z YT). Potem miały miejsce premiery kolejnych 3 albumów, z których znam w zasadzie tylko single (ale mam wrażenie - być może błędne - że w tym czasie Ocean produkował trochę za dużo muzycznych odpowiedników przedziałka na środku głowy: nijakich poprockowych piosenek, których nie chce się słuchać drugi raz), aż przyszedł czas na wydaną w 2011 roku Wojnę świń. Mocny rockowy album bez opieprzania się i bez wyraźnie słabszych momentów. Bardzo pozytywne zaskoczenie, w czym pewnie duża zasługa Vance'a Powella, zagranicznego producenta, który kręcił gałkami dla Kings of Leon czy Jacka White'a. Od tego czasu Ocean istniał w mej świadomości jako solidna polska grupa rockowa i byłem ciekawy, co zrobią później.
No i zrobili... Z grupy odszedł gitarzysta - kwartet stał się triem i powstała piosenka po angielsku - tytułowy Waterfall. Dzięki tym niecałym 5 minutom zespół zyskał zainteresowanie zagranicznego oddziału Warnera, dorzucił dwa kolejne anglojęzyczne kawałki, zaistniał na festiwalu Sziget, zacieśnił więzy z Vance'em Powellem i w ciągu kilku dni nagrał materiał na nowy album, który od ponad tygodnia co jakiś czas rozgrzewa moje głośniki. Panowie mają ambicje zagraniczne (słusznie), z czym związana jest też bardzo przytomna zmiana nazwy zespołu - Oceanów jest jak mrówków, a OCN tylko jeden. No to jaki jest ten Waterfall?
Jest 37-minutowy, dobrze zagrany, dobrze zaśpiewany, odpowiednio rockowy i generalnie bardzo przyjemny. Pozytywny odbiór tej płyty rośnie z każdym kolejnym przesłuchaniem, bo początkowo niczym nie wyróżniające się fragmenty zyskują dodatkowego blasku i zaczyna się doceniać, że te bardzo solidnie napisane kawałki tworzą jedynie 3 instrumenty. Nie należy się nastawiać na nie-wiadomo-jaką kompozytorską wirtuozerię - OCN proponuje 10 solidnych numerów w klasycznej formie - zwrotka, refren, zwrotka, refren, przejście etc. Ale jeśli coś nie jest zepsute, to nie trzeba tego naprawiać. A Waterfall zdecydowanie nie jest zepsuty. Na start polecam trzy utwory - Desire, I Want it All i Lightning. Jeśli one nie chwycą Was za kark i nie każą kiwać głową w rytm muzyki, to OCN nie jest dla Was. Jeśli jednak poczujecie sympatię, a nózia sama zacznie podrygiwać (albo jeszcze lepiej: będziecie w zaciszu własnego pokoju uskuteczniać air-guitar), to spokojnie możecie dać szansę pozostałej siódemce. Co ważne: single nie są wcale najlepszymi utworami - poniżej możecie zobaczyć średniawkowy teledysk do utworu tytułowego, a potem spróbujcie docenić balladowy singiel numer 2 - The First Cut. Są naprawdę ok, ale na Waterfall są zdecydowanie lepsze numery (choćby te 3 wymienione powyżej). Dodatkowy plus - płyta jest w całości anglojęzyczna, a przy tym nie brzmi jak album polskiego zespołu, który bardzo próbuje naśladować zagranicę. Brzmi światowo. Wokalista ma niezły akcent, śpiewa dobrze i zrozumiale, a teksty mają sens i są napisane bez błędów (czego niestety nie można powiedzieć np. o płycie grupy Noko - grają trochę jak Godsmack, ale warstwa tekstowa jest koślawa i ze sporą ilością byków).
I choć całość nie jest tak wściekła, jak miejscami bywało na Wojnie świń, to mam jakieś dziwne skojarzenia z... Deftones. Maciek Wasio gdzie niegdzie sobie tak dziwnie pomrukuje, gitara ma szansę wybrzmieć do końca, przez cały czas wyraźnie słychać pulsujący bas... Nawet okładka jest jakaś taka Deftonesowa. Niech to jednak nikogo nie zmyli - takich poziomów hałasu i wściekłości, jakie serwują Chino Moreno z kolegami, tutaj nie ma. Ale jakiś pierwiastek "deftonesowatości" się tu znajduje i jest to bardzo miłe dla mego ucha. Jeśli więc miłośnicy szatana mają ochotę posłuchać delikatniejszych, ale rasowych dźwięków - polecam. Jeśli jakiś postępowi fani, dajmy na to, Piaska, chcą zanurzyć się w świecie prawdziwego rocka - polecam. OCN - Waterfall to po prostu good music made in Poland. I tyle.
[Podobno dzięki międzynarodowemu kontraktowi płytka ma trafić na wszystkie Spotify'e i inne Deezery, ale na razie jej tam nie ma i jedynym sposobem, by posłuchać jej sobie legalnie w sieci, jest skorzystanie z mało wygodnej strony na portalu Interia]