Chyba się starzeję, bo dzisiaj wybrałem się do kina na Wielkiego Gatsby'ego i o dziwo – ten Gatsby najzwyczajniej mi się spodobał. Spodobał mi się film, który został oparty o nieobecną na mojej półce klasykę literatury, w którym nie pada ani jeden „fuck” z ust bohaterów i który – oh my god – został wyreżyserowany przez speca od musicali. Nie żebym marudził na Baza Luhrmanna, facet na maturze x lat temu uratował mi skórę, ale bardziej w moim guście jest testosteron spod znaku wypluwanych z karabinu kul oraz broczący juchą twardziele. Czasem warto jednak odchamić się przy czymś artystycznym i traf chciał, że Gatsby był pod ręką.
Oszczędzę wam porównań kinowej wersji z książką, bo tej nie czytałem nigdy, a pewnie gdyby nie zwiastun z muzą Jacka White'a to nigdy bym się o tym materiale literackim nie dowiedział. O czym jest więc Wielki Gatsby? W skrócie – to historia obsesyjnej miłości bogatego, młodego mężczyzny i równie bogatej, ale zamężnej kobiety. Choć love story jest głównym wątkiem fabularnym Luhrmann nie zapomniał o innych ciekawych aspektach.
Od samego początku daje się odczuć, iż reżyserowi bardzo zależy, aby widz poczuł klimat lat 20. zeszłego wieku. Ale żeby go nie zanudzić gadką o gorzale (złoty okres amerykańskiej prohibicji) postanowił wzbogacić swój obraz sporą dawką współczesnej muzy. W głośnikach daje się usłyszeć m.in. Jaya-Z, Beyonce oraz Gotye i o dziwo – zabieg ten wypada naprawdę dobrze. Co najważniejsze, muzyka jest wyłącznie ilustracją, tłem dla emocji obserwowanych na ekranie. Rzadko kiedy ścieżka góruje nad obrazem.
Wielki Gatsby jak na film bez akcji ma niesamowitą dynamikę. Duża w tym zasługa całego wprowadzenia w epokę oraz doskonale zarysowanych bohaterów. Swoje robi również szybki montaż oraz rozmach wydarzeń. Mowa tu zwłaszcza o długiej i piekielnie efektownej sekwencji imprezy w rezydencji Gatsby'ego, w trakcie której z tysiąc osób tańczy, drugi tysiąc chleje na potęgę, a trzeci tysiąc chciałby aby ten pierwszy i drugi zaczęli się ze sobą bić. Biorąc pod uwagę skalę tej sceny, liczbę statystów oraz wizualną orgię opartą na doskonale zrealizowanym trójwymiarze, trzeba Luhrmannowi oddać, iż zapanował nad wszystkim perfekcyjnie. Zresztą cały film został świetnie nakręcony i zrealizowany, a ewentualne niedoróbki można policzyć na palcach jednej ręki.
Warto dodać, że obraz nie jest przesadnie kiczowaty. Owszem, bohaterowie w znacznej części posługują się literackim językiem, jest dużo gadania o uczuciach i ogólnego myzi-myzi na poziomie teatru, ale z biegiem czasu Gatsby zdaje się nieco hamować ze swoją wystawnością, pozwalając tym samym na kilka aktorskich popisów. Taki Di Caprio czuje się w skórze milionera jak ryba w wodzie, bije od niego pozytywna energia, ale także daje się odczuć tragizm tej postaci. Tak w ogóle, to Leo trochę nam się już postarzał i zaokrąglił. Do kogo będą wzdychać dziewczyny za 10 lat?
Zerknąłem przy okazji na Filmweb i widzę, że fani twórczości Fitzgeralda mają tam „używane” - że Luhrmann pozbawił film literackiego ducha, pominął to co najważniejsze, w rezultacie wyszedł mu twór pusty, pozbawiony ikry. Cóż, ja wyjątkowo stanę po stronie „Yes Menów”. Gatsby jak na historyjkę o miłości trafił w moje serce. To nie będzie nigdy wybitny tytuł, ani nawet film tego roku. Sporej dawki rozrywki, wizualnego przepychu oraz aktorskiej solidności nie sposób mu jednak odmówić. W tych elementach tytuł spełnia pokładane w nim nadzieje i jeśli nie czytaliście – tak jak ja – książki, to możecie śmiało uderzać do kina. Pod warunkiem, iż lubicie love story w rytmie Florence + The Machine.
OCENA 7,5/10