Jest takie angielskie powiedzonko: curiosity killed the cat. Byłem bardzo ciekawy, czy Kac Vegas III rzeczywiście jest tak drastycznie inny (i słabszy) od dwóch poprzednich części, że mimo walących ze wszystkich stron ostrzeżeń, poszedłem do kina. I choć nie był to najgorszy film, jaki w tym roku widziałem, to niestety nowa produkcja Todda Phillipsa wspina się całkiem wysoko po drabince wstydu. Czyli: ciekawość zabiła we mnie nadzieję, że widzowie i krytycy przesadzają, a Kac Vegas wcale nie jest słaby (bo film obejrzałem i jest słaby). Zapraszam na tekst nie o najpopularniejszych obecnie targach E3, a o "Kac Vegas 3? Eeee..."
Na początek mała wycieczka w przeszłość i punkt odniesienia: Todd Phillips wyreżyserował kilka naprawdę zabawnych filmów. Ostra jazda z 2000 roku to kino niewysokich lotów, ale śmieszne. Old School to dla wielu rzecz kultowa, zaś pierwszy Kac Vegas to jedna z lepszych i ciekawszych komedii ostatnich lat. Co prawda Kac Vegas w Bangkoku pogrzebał oryginalność i zaskoczenie na rzecz sprawdzonej formuły i nowej dawki żartów, ale nadal pozostawał satysfakcjonującą zabawą, podobnie jak Due Date/Zanim odejdą wody (choć tutaj akcent wyraźnie przesunął się z durnych i szalonych dowcipów w kierunku śmiesznej obyczajówki). Wszystkie wymienione filmy mi się podobały, więc naturalnym jest, że byłem zainteresowany tym, jak twórcy odpowiedzą widzom niezadowolonym z kopiowania pomysłów w Kac Vegas II.
Odpowiedzieli bardzo dosadnie - Kac Vegas III to film zdecydowanie inny od poprzedników, ale niekoniecznie w dobry sposób. To już nie jest komedia, a coś w rodzaju (miejscami ponurego*) filmu sensacyjnego z elementami komediowymi, w którym występują dobrze wszystkim znane postacie. Co prawda juz zawczasu wiedziałem, że tak będzie i do kina szedłem z odpowiednim nastawieniem, ale pomogło to w niewielkim stopniu. Dlaczego, zapytacie? Spieszę z odpowiedzią. Kac Vegas III jest za mało śmieszny, jak na komedię, za mało ekscytujący, jak na film sensacyjny i (mimo tego, że na ekranie dzieje się naprawdę duuużo) sprawia wrażenie dosyć monotonnego. Cieszy chęć zrobienia czegoś innego, ale smuci fakt, że zrobiono to po łebkach i bez serca.
Punktem wyjścia dla wydarzeń w filmie nie jest szalona impreza, urwany film i potworny kac, a potrzeba niesienia pomocy brodatemu Alanowi, który z ekscentrycznego grubaska przeistoczył się w małego socjopatę bez wyobraźni. Wataha wraca, by zawieźć go do ośrodka o czadowej nazwie, ale – oczywiście! - pojawia się przeszkoda. Gangster Marshall ma na pieńku z panem Chowem, czyli szalonym, psychopatycznym Azjatą, który utrudniał życie bohaterom w poprzednich filmach. Chow zwinął Marshallowi 21 milionów dolarów w złocie i znikał z powierzchni Ziemi, choć (z sobie tylko znanych powodów) nadal utrzymuje kontakt z Alanem. Marshall więc napada chłopaków, porywa Douga (jako zabezpieczenie) i nakazuje odnalezienie Chowa, odzyskanie złota i zamknięcie tego rozdziału w ich życiu. Tak rozpoczyna się zwariowana podróż po pustynnych okolicach Ameryki Północnej (najważniejsze miejscówki to Tijuana i niesławne Las Vegas), która na papierze i w zwiastunach wygląda na rzecz lepszą i ciekawszą, niż to okazuje się w kinie.
Główne role w filmie (mimo tego, że największymi nazwiskami są Bradley Cooper i John Goodman) powierzono Zachowi Galifianakisowi i Kenowi Jeongowi. Tych dwóch nieprzewidywalnych gości ciągnie tę szaloną lokomotywę i to z powodu ich działań ma miejsce 90% wszystkiego, co widzimy na ekranie. W sumie dlaczego nie, ich postacie są zabawne. Szkoda tylko, że wszystkie dobre żarty pokazano w zwiastunach. Wszystkie! Scena z Melissą McCarthy (mistrz!), gadka o walkach kogutów, numer z żyrafą, pogrzeb... Koniec. Reszta to w większości takie sobie dialogi, krzyczący w niebogłosy Ed Helms, przeklinający na każdym kroku Ken Jeong i przeróbka mema "best cry ever". Intryga związana z porwaniem i kradzieżą kasy jest ok, ale nie ekscytuje. W jej toku mamy jedno fabularne zaskoczenie, zastrzelenie gościa z zimną krwią (widząc to Alan zsikał się w spodnie – bardzo śmieszne, prawda?), pojawiają się też bohaterowie z przeszłości i całość zostaje całkiem ładnie zwinięta, spakowana, zamknięta. Niestety nie robi tego w stylu godnym aktorów, reżysera i jego/ich poprzednich filmów. Na osłodę ekipa serwuje nam zabawne ostatnie 2 minuty pt. jak wyglądałby Kac Vegas III, gdybyśmy znowu zrobili go według tej samej formuły. Mało!
Plakaty Kac Vegas III mówią nam, że "to już koniec". Jeśli tendencja spadkowa miałaby być utrzymana, to bardzo dobrze, że to już koniec. Dobrzy znajomi spotkali się na planie i bez wątpienia bawili się świetnie, ale ta dobra zabawa nie przekłada się na wrażenia wyniesione z seansu. Cztery z plusem (i nie takie szkolne).
* Poważnie. Symbolem tej zmiany jest m.in. niezły soundtrack z takimi utworami, jak Danzig - Mother i Nine Inch Nails - Hurt.