5 świetnych gier o których mogłeś nie słyszeć - Buja - 15 lipca 2013

5 świetnych gier, o których mogłeś nie słyszeć

Trwa właśnie letnia wyprzedaż na Steamie. Oprócz dużych tytułów AAA, takich jak Fallout: New Vegas, Remember Me czy Hitman Absolution, na wirtualnych półkach znaleźć można teoretycznie mniejsze gry, które nie są tak bardzo znane wszystkim graczom. Jasne, pewnie część Was spojrzy na listę i nie zobaczy tu nic nowego, ale potrzeba napisania tego tekstu siedzi we mnie od momentu, w którym jeden z moich kolegów powiedział „w co ty grasz, ty zawsze musisz znaleźć coś dziwnego”. Więc choć te małe tytuły indie mogą być znane osobom uważnie śledzącym rynek gier, to wcale nie jest takie oczywiste, że słyszeli o nich wszyscy. A zagrać warto, bo po pierwsze spędziłem z każdą z nich więcej czasu niż z niektórymi wielkimi produkcjami, a po drugie jest duża szansa, że będzie je można dostać za grosze podczas wspomnianej wyżej wyprzedaży, która potrwa do 22 lipca.

The Binding of Isaac
Szalenie uzależniający tytuł. Jest to kolejna po Super Meat Boy produkcja Edmunda McMillena, która odniosła sukces i sprzedała się w dużej ilości kopii. Sam Edek to bardzo sympatyczny gość, a ludziom chcącym zobaczyć kulisy powstawania gier tworzonych przez mikro zespoły developerskie gorąco polecam film dokumentalny Indie Game: The Movie. Wracając do Isaaca. Historia jest prosta i szurnięta jak cały świat tej gry. Otóż wcielamy się w małego chłopca, którego własna matka wrzuciła do piwnicy, bo tak nakazał jej Bóg. W tej piwnicy czają się najgorsze koszmary z dzieciństwa: obślizgłe robaki, wielkie pająki i szatańskie pomioty. Gra przez swoje nawiązania do biblii jest dość kontrowersyjna, ale kto z normalnych graczy by się tym przejmował. Rozgrywka polega na eksploracji piwnicy, unicestwianiu potworów i schodzeniu coraz niżej i niżej. Struktura lokacji jest zbliżona do labiryntów ze starych części Legend of Zelda, a mechanika typu roguelike sprawia, że za każdym razem układ pomieszczeń jest inny, przeciwnicy są inni i w końcu przedmioty też są inne. No właśnie, przedmioty, jak dla mnie największy magnes przyciągający do The Binding of Isaac. Nasz bohater podczas swojej wędrówki musi rozprawiać się z przeciwnikami, do których strzela swoimi łzami. Z czasem jednak zdobywamy różne przedmioty modyfikujące nie tylko wygląd Isaaca, ale i jego umiejętności. Na przykład możemy zdobyć muchy, które orbitując wokół naszej postaci będą robić za żywą tarczę. Albo zmienić nasze pociski w krople krwi, moczu czy dać im możliwość przenikania przez ściany.

Ohyda? Całe The Binding of Isaac jest ohydne. Najczęściej występującym elementem wystroju są niewiadomego pochodzenia odchody, które warto jednak niszczyć, bo możemy w nich znaleźć dodatkowe przedmioty. Jeżeli świat gry Was nie odrzuci, to jesteście w 1/3 drogi do pokochania Isaaca. Musicie przekonać się jeszcze do wysokiego poziomu trudności. Jak na rogalika przystało, TBoI nie wybacza żadnych błędów i utrata wszystkich serduszek kończy się smutnym podsumowaniem sesji i koniecznością rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Pół biedy, jeżeli zginiemy po dziesięciu minutach grania. Najgorzej jest zaliczyć zgon tuż przed którymś z finałowych bossów. Wtedy godzina grania po prostu idzie w piach… a ja wtedy zaczynam od nowa. To właśnie jedna z tych gier, która przez syndrom „jeszcze jednego poziomu” nie pozwala nam odejść od komputera. Ja za każdym razem mam ochotę na kolejną próbę i liczę na to, że tym razem uda mi się zebrać korzystniejszy komplet ulepszeń. Trzeci warunek, który zdecyduje o waszej bezgranicznej miłości do tego indyka to sprzęt, jakim dysponujecie. Niestety tytuł ten cierpi na kiepską optymalizację spowodowaną użycie flashowego silnika. Na komputerach o słabszej konfiguracji (np. mój netbook) da się zauważyć spowolnienie animacji. Not cool. Na szczęście w przygotowaniu jest już odnowione wydanie gry tworzone na nowym silniku graficznym.

W chwili obecnej The Binding of Isaac można dostać za 2,49€ i uważam, że grzechem byłoby nie skorzystać z tej okazji. Do tego jest jeszcze DLC Wrath of the Lamb za 0,99€. Warto je zainstalować, ale dopiero gdy spędzicie z podstawką kilka, kilkanaście godzin.


Faster Than Light
Kolejna gra, w której nasza przygoda za każdym podejściem będzie wyglądała inaczej niż poprzednio. O co chodzi? W skrócie: kosmiczni rebelianci wszczynają bunt, a ich wielka armada leci w stronę bariery statków federacji. Jako kapitan statku kosmicznego musimy odbyć podróż przez kilka sektorów i ostrzec ludzi przed nadchodzącym atakiem, a następnie rozprawić się z zagrażającym pokojowi galaktyki najeźdźcom. Po drodze czekają nas pasma asteroidów, gwiezdni piraci, spotkania z obcymi rasami i inne atrakcje.

Początkowo do wyboru mamy tylko jeden statek, ale z czasem można odblokować osiem kolejnych, z czego każdy występuje w dwóch różnych wersjach. Eksplorowanie kolejnych sektorów składa się ze spotkań losowych, w których albo musimy podjąć się jakiegoś prostego zadania, albo unicestwić statek przeciwnika. Walki do nudnych nie należą, bo możemy je prowadzić na trzy sposoby jednocześnie. Po pierwsze należy prowadzić ostrzał ze wszystkich dział, którymi dysponujemy. Nasze zadanie polega na oznaczaniu systemów na statku przeciwnika, które mają być zaatakowane. Dzięki temu możemy czasowo unieruchomić jego silniki, co uniemożliwi mu ucieczkę albo pozbawić go broni lub pola siłowego służącego za tarczę. Samych dział do dyspozycji mamy sporo, ale tych naprawdę użytecznych jest niewiele. W dodatku trzeba mieć szczęście, żeby trafić na nie w sklepie lub podczas losowych zdarzeń. Do unicestwienia wrogiego statku możemy użyć również dronów, które nieustannie będą ostrzeliwać losowe sektory jednostki. W końcu ostatnim sposobem jest pozbycie się załogi przez za pomocą teleportowanego oddziału wyznaczonego do abordażu albo wywołanie pożaru.

Nie uda nam się dotrzeć do finałowej bitwy kosmicznej, jeżeli będziemy źle zarządzali ekonomią naszego statku. W przeciwieństwie do niektórych kosmicznych symulatorów nie mamy możliwości handlu żadnymi towarami. Czasami tylko się zdarzy, że w którejś lokacji pojawi się galaktyczny podróżnik, który będzie od nas chciał kupić kilka jednostek paliwa, rakiet lub części do dronów. Niestety jest to ten element losowości gry, który daje się we znaki jeszcze bardziej niż w przypadku The Binding of Isaac. Tutaj jedno podejście może być znacznie trudniejsze od drugiego, a wszystko zależy od tego jak łaskawa będzie gra i jak dużo kredytów przypadnie nam w udziale.

Ważnym aspektem gry jest zarządzanie zadaniami załogi i energią potrzebną do pracy wszystkich systemów. Pojemność reaktora jest ograniczona i początkowo może nam brakować mocy żeby wykorzystać wszystkie funkcje statku. Często musimy podejmować kluczowe dla statku decyzje. Prowadzić ostrzał ze wszystkich dział czy wzmocnić pole siłowe? Wyłączyć generatory tlenu żeby na chwile uruchomić skrzydło medyczne? Te i inne rozterki powodują u mnie dość mocne wczucie się w rolę kapitana statku, a na myśl przychodzą cytaty z filmów science fiction. No wiecie, cała moc na fazery!

Do odblokowania mamy kilka fajnych osiągnięć wewnątrz gry i przede wszystkim wspomniane wcześniej nowe statki, które sprawią, że granie w FTL będzie wyglądało zupełnie inaczej niż za pierwszym razem. Przedłuża to żywotność tego tytułu, ale nie aż tak jak w wypadku Isaaca. Tutaj również występuje mechanizm „giniesz – zaczynasz od nowa” co często powoduje podejmowanie kolejnych prób i w rezultacie spędzamy z grą więcej czasu niż zakładaliśmy. Bardzo miło wspominam moje kosmiczne podróże , a gra świetnie działa na netbooku, więc na pewno wrócę do niej podczas jakiejś wycieczki. Patrząc jednak na czas spędzony z oboma tytułami, to The Binding of Isaac przoduje wyprzedzając Faster Than Light niemal czterokrotnie – spędziłem z nimi odpowiednio 89h i 23h, przy czym można doliczyć do tego jakieś 10, może 20 godzin na tytuł kiedy mój klient Steam był odłączony od sieci. Gra kosztuje obecnie 4,99€.


Antichamber
Jeżeli lubicie obie części Portala, to koniecznie musicie zmierzyć się z Antichamber. O ile pierwszą część pierwszoosobowej gry logicznej Valve dało się przejść przy jednym posiedzeniu z lekkim tylko podgrzaniem zwojów mózgowych, to gwarantuję, że w tym indyku zatniecie się na dobre i to nie raz. Wtedy trzeba wyłączyć grę, zająć się czymś innym i wrócić do niej następnego dnia.

W przeciwieństwie do gry Portal nie tworzymy tutaj żadnych między wymiarowych przejść. Ta minimalistyczna gra FPP wrzuca nas do wielkiego labiryntu, z którego musimy się wydostać korzystając z kilku różnych „broni”, które stopniowo będziemy zdobywać. Cudzysłów zastosowałem dlatego, że znalezione pukawki ani razu nie posłużą się do pozbycia się przeciwnika. Właściwie to przeciwników w Antichamber nie uświadczycie w ogóle. Jedyny wróg to Twój umysł i jego plastyczność. Odpowiednio rozgrzany mózg sprawi, że zauważycie rozwiązania zagadek, na które nie wpadlibyście jeszcze pół godziny wcześniej. Wraz ze zdobywaniem nowych narzędzi dostajemy do dyspozycji nowe możliwości manipulowania otoczeniem. Wtedy pojawia się w głowie ekscytująca myśl „o kurde, już wiem jak otworzyć drzwi, które mijałem dziesięć komnat temu!”. Dobra pamięć i zdolność do myślenia nie wprost to klucz do sukcesu w Antichamber. Teoretycznie pomóc nam mają wskazówki, które są rozrzucone po korytarzach tu i ówdzie. Weźmy na przykład taki banał jak „Nie patrz w dół!”. Każdy po takim ostrzeżeniu naturalnie zwróci oczy wirtualnego bohatera w kierunku podłogi. Podłoga wtedy zniknie i gracz będzie musiał wrócić z powrotem do tego miejsca. Żeby przejść na koniec podstępnego korytarza, wystarczy ciągle patrzeć w sufit. Podobnych zagadek jest multum.

W Antichamber grałem ze swoim ziomkiem, bo w myśl powiedzenia „co dwie głowy, to nie jedna” uzupełnialiśmy się zdolnością do logicznego łączenia faktów. Dzięki temu było nam łatwiej niż w pojedynkę, ale bardzo fajnie wspominam wspólne kombinowanie. Zdarzało się, że czas na zegarze upływał, a my nie posunęliśmy się do przodu ani trochę. Wtedy włączaliśmy starą, dobrą Fifę, a do omawianego tytułu wracaliśmy dopiero przy okazji następnego spotkania.

Niestety Antichamber ma dość niski replay value, ale uważam, że i tak jest wart swojej ceny. Dzięki letniej wyprzedaży na Steamie dorwiecie go za 9,49€.


Terraria
Minecraft już zawsze będzie kojarzył mi się z gimbazą. Wydaje mi się, że tak jak kiedyś ja i moi kumple z ławki graliśmy w Tibię, tak teraz każdy dwunastolatek łoi w Minecrafta. Z tego powodu raczej trzymam się od niego z daleka, choć mam nawet kopię na swoim Xboksie i kiedyś w końcu zacznę kopać, budować i uciekać przed creeperami. Tymczasem być może część z Was słyszała o podobnym w założeniu tytule, ale z zupełnie odmienną oprawą graficzną. Jak grzyby po deszczu pojawiają się na rynku klony gry studia Mojang, które wyglądają niemal identycznie. Ale nie Terraria.

Terraria cechuje się bardzo odlschoolowym klimatem, który zawdzięcza ślicznej pikselowej oprawie. W zasadzie robimy tutaj wszystko to, co w tej gimbusiarskiej gierce na M: kopiemy, budujemy schronienie, szukamy surowców, tworzymy przedmioty i walczymy z potworami, które najchętniej pojawiają się w nocy. O ile jednak w Minecrafcie nacisk położony jest na budowanie rozmaitych struktur, to tutaj przede wszystkim chodzi o walkę. Do dyspozycji mamy naprawdę sporo różnego rodzaju oręża, broni palnej i energetycznej, a nawet czarów. Podczas grania niezastąpione okazują się strony wiki, na których oprócz przepisów na przedmioty znajdziemy także warunki jakie musimy spełnić, aby przyzwać do naszego świata wymagających bossów.

Bossów najlepiej rozwalać jest z kolegami i dla mnie jest to kluczowy element Terrari. To właśnie to przynosi mi najwięcej frajdy. W Terrarię graliśmy z Majkiem podczas zeszłorocznych wakacji, ale w tym roku również planujemy. Kto wie, może powstanie z tego jakiś „let’s play”, w którym będziemy przerzucać się sucharami? Wspólna eksploracja losowo generowanych podziemi to czysta zabawa. W dodatku gra skonstruowana jest w ten sposób, że jeden gracz po prostu zaprasza pozostałych do swojego świata, który może zmieniać nawet gdy bawi się off-line. Często zdarzało się więc, że tworzyłem jakieś tunele i schronienia, a potem zapraszałem Majka i pokazywałem mu swoje dzieła. Chyba najbardziej podobał mu się wydrążony przeze mnie szyb, który prowadził z powierzchni aż do samego piekła i kończył się płytkim basenem. Spadanie tunelem trwało dobre kilkanaście sekund, a jeśli wzięło się do ręki pochodnię to widoki były naprawdę fajne.

Jeśli macie z kim grać – kupujcie! Terraria kosztuje teraz 4,99€.


Legend of Grimrock
Legend of Grimrock to niezależna próba przywrócenia do życia wymarłego gatunku dungeon crawlerów. Złota era rozwoju tego typu gier przypada na lata 80 i do najpopularniejszych tytułów należą serie Wizardry czy Might and Magic, które doczekały się równie współczesnych kontynuacji. LoG pozwala więc poczuć ducha tamtych czasów.

Na początku kreujemy czteroosobową drużynę. Do wyboru jest kilka ras i klas postaci, przez co możemy tworzyć tak dziwaczne połączenia jak minotaur mag. Nasza czwórka zostaje wtrącona do lochu i jedynym możliwym wyjściem jest wędrówka na coraz niższe poziomy. W przygodzie będą próbowały nam przeszkodzić wielkie pająki, szkielety, jaszczurki, olbrzymy i inne potworności. Rozprawiać będziemy się z nimi tradycyjnie za pomocą magii i miecza co jakiś czas rozwijając postaci awansujące na kolejne poziomy doświadczenia i dozbrajając je za pomocą porzuconego w lochach ekwipunku. Przeciwnicy to nie jedyna przeszkoda na drodze do wolności (trochę to bez sensu, że próbując wydostać się z lochu idziemy coraz głębiej, prawda?), gdyż jego kolejne piętra najeżone są pułapkami i zagadkami logicznymi o różnym poziomie trudności. Liczcie się z tym, że często trzeba będzie szukać też jakichś ukrytych przycisków, kombinować z dźwigniami i zapadniami. To także jedyna gra, w której skok w przepaść nie kończy się śmiercią, a gracz z uśmiechem ląduje piętro niżej i szuka skarbów ukrytych przez twórców gry.

To zresztą najfajniejszy element Legend of Grimrock. Nie ma tu żadnych sklepów, ale każde piętro usiane jest ukrytymi przejściami i tajnymi komnatami, podobnie jak w Wolfensteinie 3D. Ich odnalezienie nie jest obowiązkowe do ukończenia gry, ale z powodu poukrywanych w nich przedmiotów znacznie ułatwia nam to zadanie. Za każdym razem kiedy na ekranie pojawiał się napis „secret found” ogarniała mnie przesympatyczna satysfakcja, bo doszedłem do tego sam, bez żadnych poradników. W pewnych momentach gra jednak nudziła mnie swoją monotonnością i musiałem zmuszać się, żeby dobrnąć do końca. Finałowego bossa nie ubiłem, ale gra dalej leży na dysku i w końcu do niej wrócę. Niemniej jednak na wyprzedaży kosztuje teraz 3,73€ i uważam, że warto dać jej szansę.

To by było na tyle jeśli chodzi o moje ulubione indyki, które można teraz dostać po taniości. Mógłbym dopisać do tej listy jeszcze Braida i Super Meat Boy, ale wydaje mi się, że są znane dużo bardziej niż powyższe tytuły. Jest jeszcze Hotline Miami, lecz opisywano ją ostatnio tak często, że sam nie mam nic do dodania. Poza tym mam trochę zaległości i nie grałem na przykład w Fez czy Bastion. Nie jestem alfą i omegą gamingu, nie mam też nieograniczonych zasobów pieniędzy i czasu. Kiedyś na pewno to nadrobię. Ponadto zachęcam do prezentowania swoich propozycji w komentarzach. Na pewno graliście w jakieś świetne gry, o których inni mogli nie słyszeć.

Subskrybuj mnie na facebooku!

Uwaga! Wczoraj podczas zakupowego szaleństwa kupiłem paczkę gier twórcy Super Meat Boy i The Binding of Isaac - The Basement Collection. Okazało się, że na moim gmailu mam jeszcze klucz do tego pakietu, którego już nie wykorzystam. Jeżeli chcesz go ode mnie dostać, przekonaj mnie w komentarzu pod tym tekstem, że to właśnie Tobie najbardziej się należy.

Buja
15 lipca 2013 - 14:31