Gdzie na wakacje? Balaton i Budapeszt - Buja - 30 lipca 2013

Gdzie na wakacje? Balaton i Budapeszt

Lubię Węgry. W zeszłym tygodniu wróciłem ze swojej trzeciej wycieczki do tego paprykowego kraju i mogę z pełną odpowiedzialnością polecić go osobom, które szukają ciekawej opcji na weekend albo chcą spędzić wakacje gdzieś indziej niż nad polskim morzem. Obowiązkowym przystankiem jest piękna stolica Węgier, czyli Budapeszt, ale są tu też inne ciekawe miejsca. Madziarzy nie mają co prawda dostępu do morza, ale w centrum ich kraju znajduje się bycze jezioro, które jest mekką wczasowiczów. Balaton. Oprócz tego na amatorów wina czekają Tokaj i Eger, czyli dwa popularne regiony słynące z produkcji tego trunku. Chciałbym się skupić jednak na dwóch pierwszych atrakcjach, ponieważ to z nimi wiążą się moje najświeższe wspomnienia.

Sprawy organizacyjne
Na Węgry możemy się dostać na multum sposobów. Kraj ten znajduje się na tyle blisko Polski, ze warto rozważyć podróż samochodem. Para z którą dzieliliśmy samochód dzięki serwisowi carpooling.pl dowiozła mnie oraz moją lepszą połowę z Krakowa do nadbalatańskiego Siofok w czasie około siedmiu godzin. Jeżeli zaplanujecie wyjazd odpowiednio wcześnie, możecie trafić na bilety lotnicze w dobrej cenie. LOT często obniża ceny na trasie Warszawa – Budapeszt. Oprócz tego jest jeszcze węgierski przewoźnik OrangeWays, który oferuje transport autokarem na trasie Kraków – Budapeszt w atrakcyjnej cenie ~90zł za osobę. Kiedy już dostaniecie się na miejsce i będziecie bez samochodu, bez problemu dostaniecie się ze stolicy nad Balaton, do Eger czy w rejon Tokaju. Pociągi jeżdżą często, są tanie (zniżki weekendowe oraz -50% dla studentów) i klimatyzowane.

Walutą obowiązującą na Węgrzech są Forinty, które stanowią około 0,15 złotego. Oznacza to, że często będziecie operować cenami rzędu setek i tysięcy. Kantorów jest dużo i jeżeli nie wymieniliście złotówek w Polsce, to bez problemu zrobicie to na miejscu. Ja osobiście preferuję posługiwanie się kartą płatniczą, z której wszędzie mogę wypłacić gotówkę i podobnie bezproblemowo zapłacić w sklepie czy restauracji.

Balaton
Jak już wspominałem, Balaton to takie węgierskie morze. Chociaż bez problemu dostrzeżemy z północnego brzegu brzeg południowy (i vice versa), to przeważnie patrząc w lewo i prawo woda zlewa się z horyzontem. Balaton jest duży. Nie spodziewajcie się pięknych, piaszczystych plaż. Tutaj leży się na trawie, a do wody z wzmocnionego brzegu schodzi się po schodkach. Nie brzmi to atrakcyjnie, ale ma swoje zalety. Po pierwsze jezioro nie jest tak zimne jak Bałtyk. Po drugie temperatury powietrza też są trochę wyższe niż w Polsce i nie musimy się martwić o deszczowe dni, które potrafią zepsuć pół naszego urlopu. Tutaj zdarza się, że popada kilka godzin, a potem mamy ładną pogodę przez następne dni. No i w końcu trawiaste plaże to także drzewa, w których cieniu można schować się przed słońcem nawet jeżeli nie mamy na stanie żadnego parasola. Jezioro ma swój urok, a to, jak będzie wyglądał nasz urlop, zależeć będzie w dużym stopniu od tego, w jakiej miejscowości się zatrzymamy. Wydaje mi się, że na północnym brzegu Balatonu jest spokojniej i bardziej urokliwie. Cztery lata temu wylądowaliśmy ze znajomymi w niewielkiej miejscowości Alsóörs i to był błąd. Spokojna mieścina z jedną tylko plażą i kilkoma winnicami to dobre miejsce dla rodzin z dziećmi. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jako młodzież powinniśmy znaleźć się raczej na południowym brzegu. Dlatego w tym roku pojechałem ze swoją dziewczyną do Siófok, które żartobliwie nazwałem węgierskim Mielnem, choć sam nigdy w Mielnie nie byłem.

Typowa węgierska plaża.

W „Siofoku” (poprawna wymowa to szjooofok) znajdziecie wszystko to, czego potrzebuje typowy polski wczasowicz: galerię handlową, kluby muzyczne, rejsy-imprezy po jeziorze, deptak z setką knajp, salonów gier i stoisk z pamiątkami. Są też plaże i niektóre mogą być płatne, dlatego najlepiej szukać noclegu w miejscu, które gościom zapewnia bezpłatny dostęp do jeziora. Bez problemu możecie przyjechać tu w ciemno i zatrzymać się na jednym z campingów albo szukać prywatnych kwater. Nawet w szczycie sezonu znajdziecie miejsca w niezłych cenach. My wybraliśmy opcję oszczędną i spaliśmy pod namiotem, wyszło 30zł za noc od osoby. Gdybyśmy dopłacili jeszcze dwie dyszki, to spalibyśmy w jakiejś prywatnej kwaterze u Węgra. Wcześniej wspomniałem o knajpach i chciałbym teraz szerzej poruszyć ten temat. Jadłodajni w Siófok jest bez liku i jest w czym wybierać. Szkoda tylko, że większość z nich oferuje pizzę, hamburgery i kebab. Mam wrażenie, że pyszna węgierska kuchnia jakoś ginie w tym wszystkim. Na miejscu lokalnych restauratorów mocniej promowałbym przysmaki z regionu, a nie serwował przyjezdnym turystom odgrzewane w mikrofalówce fastfoody. Nic dziwnego, że pierwszy węgierski posiłek zjedliśmy w miejscu, do którego zaprosił nas sam właściciel obiecując degustację palinki (mocny owocowy alkohol) po posiłku. Oprócz odpustowych atrakcji Siófok ma też swoje uroki. Węgrzy mają jakiegoś hopla na punkcie basenów termalnych, więc znajdziecie tu kilka miejscówek oferujących dobre SPA. W samym centrum miasta jest też wieża, która udaje latarnię morską. Można na nią wejść i spojrzeć z góry na ludzi, którzy jedzą gofry i hot dogi. Kiedy już zejdziecie to prosta droga na cypel przy zatoczce, z której odpływają imprezowe statki. To dobre miejsce na zachód słońca i obalenie butelki tokaju.

Urocze Alsóörs mieszczące się na północnym brzegu Balatonu.

Po pięciu nocach czułem lekką ulgę, że już wyjeżdżam. Wakacje z drugą połową lepiej spędzić w jakimś zacisznym, romantycznym miejscu. Do „Siofoku” należy przyjeżdżać ze znajomymi. Oprócz spokoju brakowało mi tutaj także winnic, które pamiętam z Alsóörs. Nic tak nie poprawia humoru jak młode wino w plastikowej butelce kupowane za bezcen od lokalnych producentów zajmujących się tym w skali mikro.

Budapeszt
Wrocław, Kraków i Gdańsk to moim zdaniem najładniejsze polskie miasta. Nawet Warszawa jest ładna pomimo tego, co o niej mówią zawistni ludzie z innych miast, których cegły poszły na odbudowę naszej stolicy. Jednak po trzech wizytach w Budapeszcie stwierdzam, że żadne polskie miasto nie może się z nim równać.

Parlament, czyli wizytówka stolicy. Nie to co u nas.

Duszą miasta jest Dunaj, który dzieli je na dwie części – Budę i Peszt. Najwięcej czasu spędza się w Peszcie, bo w Budzie liczą się tylko dwa miejsca: Góra Zamkowa i Góra Gellerta. Warto wybrać się tam choćby po to, żeby zobaczyć panoramę miasta. Zamek Królewski to również miejsce, z którego rozciąga się najlepszy widok na budynek parlamentu. O nim zaś śmiało mogę powiedzieć, że od sześciu lat tkwi w moim prywatnym top3 światowej architektury i nic co zobaczyłem, nie może go stamtąd wygryźć. Mieszkaliśmy w hostelu jakieś 2,5 kilometra od parlamentu i cała droga prowadziła przez bardzo ładne stare miasto. Tutaj wszystko jest zadbane i czyste, a przy tym widać, że architektura pochodzi z kilku poprzednich epok. Cieszy jednak rozmiar tego wszystkiego, bo gdzie nie zawędrowaliśmy, to czułem się jak w okolicach wrocławskiego rynku. Tyle że zwiedziliśmy obszar dużo, dużo większy. W Budapeszcie znajdziecie również masę pomników, a wśród nich najwięcej jest tych z brązu. Węgrzy bardzo dbają o pamięć i hołd dla swoich bohaterów. Na każdym kroku coś przypomina o powstaniu z 1956. Największe wrażenie robi pomnik wydawać by się mogło najprostszy. Idąc promenadą nad brzegiem Dunaju natknąć się można na rząd butów odlanych z brązu. Ku pamięci rozstrzelanych w tym miejscu Żydów.

Plac hirołsów.

Przeciwwagą dla tego minimalistycznego symbolu jest plac bohaterów (Hősök tere) na końcu Andrássy útca porównywanej często z paryskimi Champs-Élysées. Znajdziecie tu oczywiście... posągi, przedstawiające historię Węgier w pigułce. Największe wrażenie robi trzydziestometrowa kolumna zwieńczona skrzydlatym archaniołem żywcem wyjętym z Heroes of Might and Magic (to pewnie stąd nazwa placu!). Do placu przylegają dwie wspaniałe budowle: Muzeum Sztuk Pięknych oraz Pałac Sztuki. W ogóle w Budapeszcie jest mnóstwo ciekawych muzeów i wystaw, więc jeśli ktoś lubi spędzać czas w ten sposób to na pewno nie będzie się nudzić. Z placu już tylko krok do Parku Miejskiego (Városliget), który obfituje w atrakcje. Jest tu zoo, cyrk, park rozrywki, basen i termy (Széchenyi Fürdő) oraz zamek Vajdahunyad. Wybudowano go na przełomie XIX i XX wieku, a jego architekt zerżnął trochę elementów z innych węgierskich budowli, dlatego zobaczycie tu wymieszanie różnych styli architektonicznych. Największe podobieństwo widać do zamku w transylwańskim Hunedoarze, który dziś znajduje się na terenie Rumunii. To dlatego w ogrodach zamkowych znajdziecie kamienną podobiznę Bela Lugosi, hollywódzkiego aktora węgierskiego pochodzenia słynącego z roli tytułowego Draculi z 1931 roku.

Widok z jednego z tarasów widokowych na Górze Gellerta.

Po mieście najlepiej poruszać się komunikacją miejską. Sieć metra jest rozbudowana lepiej niż w naszej stolicy, a jeśli oglądaliście węgierski film Kontrolerzy to przejażdżka może być dla Was jedną z kolejnych atrakcji. Niestety bilety na przejazdy metrem, autobusami i tramwajami są drogie. Niezależnie od tego, czy jesteś uczniem, studentem, czy emerytem, za bilet na jeden przejazd płacisz zawsze tyle samo: 350 forintów, czyli około 5,25 złotego. Warto rozplanować sobie zwiedzanie miasta zaraz po przyjeździe i oszacować liczbę przejazdów, bo może się okazać że lepszym wyjściem będzie kupno biletu 24-, 48- lub 72-godzinnego. Oszczędzić można też kupując bloczek dziesięciu biletów lub korzystając z tzw. „transfer ticket”, który za 530 forintów pozwoli nam przesiąść się z metra do autobusu lub tramwaju bez konieczności kasowania kolejnego papierka. Wysokie ceny to nie jedyna wada komunikacji miejskiej. Za bilety w kasach nie da się zapłacić kartą, u kierowców są droższe, a połowa automatów nie działa. Nawet te działające nie przyjmują wypukłych kart płatniczych... Tragedia. Dziwi mnie to zwłaszcza w obliczu wspomnianego wcześniej taniego i przyjaznego transportu kolejowego. Bilet relacji Siófok-Budapeszt dla studenta z polską legitymacją kosztuje piętnaście złotych.

Jedzenie
Kuchnia węgierska jest bardzo smaczna. Wszystkim kojarzy się przede wszystkim z papryką i gulaszem. Nic dziwnego, skoro ponoć istnieje powiedzenie mówiące, że kiedy Węgier ma zrobić posiłek, stawia na stole słoik papryki i zastanawia się co z niej wyczarować. Natomiast w gulaszu zakochałem się już podczas pierwszego pobytu u Madziarów i potem nawet zamawiałem go kilka razy w Polsce, ale nigdzie nie smakował tak dobrze jak na Węgrzech. Zaznaczyć trzeba, że nie jest to typowy gulasz jaki jada się w naszych domach. Południowy bográcsgulyás znany nam jako bogracz to jednogarnkowe danie, syta zupa z mięsem, ziemniakami, kluseczkami i papryką. Tradycyjnie przygotowuje się je w wielkim kotle nad paleniskiem. Nie jest wcale ostry, ale porządny restaurator poda go zawsze ze słoiczkiem pasty paprykowej, żeby każdy mógł „dopieprzyć” sobie wedle uznania. Jeśli już jesteśmy przy zupach, to warto polecić halászlé, czyli zupę rybną. Potrawa korzysta z bogactwa ryb słodkowodnych, które Węgrzy zawdzięczają dostępowi do Balatonu. Z resztą w miejscowościach nad jeziorem często pojawia się w menu jako „Balaton fish soup”. W formie zupy jadłem również grzybowe ragoût z jelenia i choć Węgry są ubogie w tereny łowne, to dziczyzna tradycyjnie pojawia się w ich jadłospisach. Wiąże się to z wieloletnim związkiem Węgier ze Słowacją, któremu zawdzięczamy również obecność smażonego sera i zupy czosnkowej.

Zupa rybna i na drugim planie hortobágyi palacsinta.

Jeżeli zatęsknicie za czymś co w formie podania bardziej przypomina polski gulasz, to możecie zamówić sobie borjúpaprikás. To paprykarz z cielęciny serwowany na talerzu z małymi kluseczkami. Nie mylcie go tylko ze szczecińskimi puszkami z rybą. Paprykarz cielęcy ląduje również w hortobágyi palacsinta, naleśnikach polanych sosem śmietanowo-pomidorowym. Doskonale nadają się na przystawkę i danie główne, wszystko zależy od pojemności Waszego żołądka. Gdyby zdarzyło się jednak, że po węgierskim obiedzie nadal będziecie głodni, możecie w jakiejś budce zamówić langosz z tartym serem i śmietaną. To ziemniaczany pączek wielkości małej pizzy, węgierski fast food o wartości tysiąca kalorii. Świetnie smakuje z piwem i można go dostać niemal wszędzie, również na plażach i kąpieliskach.

Naleśnik z paprykarzem. Smakuje lepiej niż wygląda.

Nie jestem wielkim fanem słodyczy i deserów, ale moja dziewczyna oszalała na punkcie kókuszos csemege, kokosowo-rumowych batonów, które biją na głowę choćby Bounty. Nie da się ich do niczego porównać, to trzeba spróbować.

Podobnie jak kürtőskalács przypominający trochę polski sękacz. To cienkie ciasto nawijane na drewnianą belę i obtoczone w cukrze piecze się nad rozżarzonym węglem obracając co chwilę tak, żeby cukier się nie przypalił a tylko lekko skarmelizował. Po zdjęciu z rusztu ten węgierski kołacz obtacza się w cukrze raz jeszcze, najczęściej z dodatkiem cynamonu, wanilii albo orzechów. Najlepiej zjeść go póki jest jeszcze ciepły, dlatego nie warto kupować u sprzedawców jeżdżących rowerami po plaży. Właśnie odkryłem, że można to zjeść we Wrocławiu (www.kurtoszkalacz.pl), więc lada dzień sprawdzę czy polskie kurtoszkalacze dają radę i choć nikogo to nie interesuje, zdam relację w komentarzu pod tym tekstem. Kolejną bombą kaloryczną jaką miałem przyjemność spróbować było ciasto somlói galuska utopione w dużej ilości czekolady i bitej śmietany. Na szczęście jego słodycz fajnie przegryzała się z rumem, którym obficie zostało wcześniej nasączone. Żałuję tylko, że nie skusiłem się w końcu na wiśniowy chłodnik hideg meggyleves. Wydawał się idealną opcją na węgierskie upały, ale jakoś zabrakło okazji żeby przysiąść w knajpce i skosztować. Przynajmniej czekają na mnie kolejne doświadczenia przy okazji następnej wizyty.

Zestaw idealny, czyli tokaj i paprykowe kiełbaski salami.

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał czegoś o lokalnych napojach alkoholowych. Plusem w kraju naszych bratanków z południa jest brak zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Mimo tego w ciągu tygodnia nie widziałem ani jednej pijanej bandy, a żaden żul nie pytał mnie o kasę pod monopolowym (choć żebrzących i bezdomnych jest w Budapeszcie nawet więcej niż w Krakowie). Bez żadnych konsekwencji piliśmy piwo i tokaj w parkach, na deptakach i plażach. Ceny piwa są identyczne jak w Polsce. W sklepie zaczynają się od dwóch złotych z groszami, a w knajpie zapłacimy od około pięciu złotych wzwyż. Żadne piwo nie urzekło mnie swoim smakiem. Nie jestem ekspertem, ale najlepszy według mnie jest Arany Ászok (węg. „złoty bażant”). Dotarła tutaj również moda na piwa owocowe, których jest dużo więcej niż w Polsce. Cieszy fakt, że węgierskie Sombersby to rzeczywiście cydr, a nie piwny napój jabłkowy. Węgry to również wino, którego produkcja odbywa się w czterech regionach kraju, choć statystyczny Polak wymieni tylko Tokaj, który właściwie nazywa się Tokaji-Hegyalja i jest podregionem regionu północnego. Produkowane tam białe wina deserowe znane są chyba na całym świecie. Kompletnie nie rozumiem ich fenomenu, bo dla mnie smakuje jak zwykłe białe sladkoje (choć można spotkać też wytrawne). No cóż, liczę na to że moje zmysły kiedyś dojrzeją na tyle, żeby docenić dobry tokaj. Węgrzy produkują również palinkę. To bardzo aromatyczna wódka owocowa, której moc może sięgać nawet do 70%. Mimo tego można ją pić bez popitki nawet gdy nie jest dobrze schłodzona.

Jak się dogadać
Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki! Po węgiersku: Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát. Widzicie jakieś podobieństwa? No właśnie. Chociaż mówiony język Madziarów swoim brzmieniem przypomina mi polszczyznę, to gdy się w niego wsłuchać, zamienia się w bełkot. Na szczęście na Węgrzech cała rzesza obywateli (w szczególności tych młodszych) świetnie mówi po angielsku. Balaton z kolei oprócz Polaków ukochali sobie także Niemcy i to widać. Sprzedawca czy kelner widząc, że ma do czynienia z obcokrajowcem najpierw zagada po niemiecku. Co nie znaczy, że po angielsku się nie mówi. Po prostu w stolicy jest to bardziej powszechne. Do tego Węgrzy są równie gościnni i pomocni jak Polacy. Kogo o coś nie zapytasz, to zawsze poświęci dla ciebie czas na wytłumaczenie czegoś jak krowie na rowie. Ba, do tej pomocy ludzie garną się sami. Mieliśmy taką sytuację, kiedy trafiliśmy na nieczynny przystanek tramwajowy, a jakiś starszy Węgier podszedł do nas i szczątkowym angielskim pokazał nam drogę do miejsca skąd odjeżdżają zastępcze autobusy. W przeciwieństwie do wycieczki na Ukrainę, tutaj nie musicie obawiać się o język. Angielski lub niemiecki w zupełności wystarczą żeby wszystko załatwić.

Zbereźny naród! Na środkowej fotce Arti 6 lat i 15 kilogramów temu.

Znowu się rozpisałem. Mam nadzieję, że udało mi się zaszczepić w Was chęć do podróży na południe. Kiedy już traficie na Węgry, wypijcie kieliszek tokaju za moje zdrowie :) Oczywiście chętnie odpowiem na wszystkie pytania i czekam na komentarze. 

Buja
30 lipca 2013 - 14:16