Małe jest piękne: The Tiny Bang Story - Strider - 18 września 2013

Małe jest piękne: The Tiny Bang Story

Odkąd sięgam pamięcią (a parę generacji sprzętu przeżyłem), różni internetowi prorocy głosili śmierć klasycznych przygodówek point&click. Mówiło się o różnych przyczynach: że zbyt skomplikowane dla masowego odbiorcy, że zbyt powolne, że fabuła potrzebuje kilkunastu godzin, żeby się rozkręcić. Bzdura. Minęły lata, a przygodówki jak istniały, tak istnieją (dzielnie broniąc przy tym bastionu gier logicznych i artystycznych), a w sklepach nietrudno trafić na prawdziwe perełki, które potrafią przykuć do monitora na wiele godzin. Najlepszym przykładem na to jest The Tiny Bang Story.

Historia niewielkiego wybuchu

Grę Eduarda Arutyunyana i Dmitrija Sannikova określić można jednym słowem: Machinarium. Twórcy z Colibri Games czerpią pełnymi garściami z dzieła Amanita Design i nawet nie próbują się z tym kryć. Zresztą, cóż w tym złego? W końcu Machinarium zostało okrzyknięte grą niemal doskonałą, a jeśli się wzorować, to tylko na najlepszych, prawda?

Fabuła w The Tiny Bang Story w zasadzie nie istnieje. Grę otwiera intro, w którym widzimy jak pędząca kometa zderza się z piłką krążącą wokół miniaturowej planety Tiny, co doprowadza (dosłownie) do rozsypania się całego świata na drobne kawałeczki. I tyle. Od teraz naszym zadaniem staje się odnaleźć wszystkie elementy Tiny i poskładać je jakimś cudem w całość.

Tańczący z muchami

Zadanie, które stawiają graczowi panowie z Colibri Games pozornie wydaje się błahe – ot, odnalezienie kilkudziesięciu puzzli (dokładnie stu; po dwadzieścia pięć w każdym z czterech etapów). Szybko okazuje się jednak, że do jego wykonania potrzeba naprawdę sokolego wzroku, gdyż większość kawałków układanki posiada niewielkie rozmiary, w dodatku zlewające się z otoczeniem. W efekcie większość elementów pozostaje dla gracza niewidoczna, dopóki ten przypadkiem nie spojrzy na nie bezpośrednio.

Podobnie sprawa wygląda z przedmiotami, które zbieramy w celu rozwiązania zagadek logicznych, odblokowujących kolejne poziomy. Odnalezienie wszystkich kostek do gry, fragmentów fotografii czy spławików, niejednego weterana przygodówek może doprowadzić do przedwczesnego pozbycia się sporej ilości włosów z głowy.

Dla graczy z mniejszą dozą cierpliwości twórcy przygotowali jednak ułatwienie: muchy. Te zazwyczaj nieco denerwujące owady krążą radośnie po wszystkich planszach, a złapanie kilkunastu z nich pozwala odblokować podpowiedź, w którym miejscu na ekranie szukać brakujących elementów. Nawet jeśli ktoś brzydzi się otrzymywaniem darmowych wskazówek od gry, to warto czasami powodzić kursorem za radośnie latającymi muchami i w ten sposób przypadkiem zwrócić uwagę na element krajobrazu, którego wcześniej nie dostrzegaliśmy.

Największym problemem The Tiny Bang Story jest ilość zagadek logicznych stawianych graczowi przez twórców: zaledwie dwadzieścia. Biorąc pod uwagę, że niektóre z nich ukończyć można niemalże z marszu (wszystkie układanki są w gruncie rzeczy jedynie kwestią wprawy i spostrzegawczości), ogromnie skraca to czas gry – The Tiny Bang Story ukończyć można poniżej 5 godzin. Przy obecnej cenie gry (49,99 zł) daje to dziesięć złotych za godzinę zabawy. Dużo, szczególnie że produkcja Colibri Games pozbawiona jest fabuły i przez większość czasu sprowadza się do zbierania porozrzucanych puzzli.

Kupować?

Jeśli podobało się Wam Machinarium– jak najbardziej. Gra posiada ciepłą, przyjemną dla oka oprawę graficzną, a uzupełniająca ją muzyka potrafi kołatać się w głowie jeszcze długo po wyłączeniu komputera (w czym wielka zasługa dołączonego na drugiej płycie soundtracku*). Dla osób, które cenią jednak dobrą historię i nie wyobrażają sobie gry prawie zupełnie pozbawionej narracji, The Tiny Bang Story może okazać się sporym rozczarowaniem. Gra nie posiada nawet outra – po dopasowaniu ostatniego kawałka świata Tiny, gracz przeniesiony zostaje do galerii, w której raz jeszcze może zmierzyć się z wszystkimi zagadkami (przez kilka sekund myślałem nawet, że jest to jakiś dodatkowy etap, ale nadzieje okazały się płonne). Pomimo wszystkich wad gra jest jednak bardzo przyjemna w odbiorze i jeśli tylko uda się Wam upolować ją w jakieś promocji (19,99 zł byłoby ceną całkiem przyzwoitą), to naprawdę warto się na nią skusić. W końcu, jak rzekł pewien filozof: małe jest piękne.


*Na drugiej, czyli na tej opisanej jako gra. Instalator The Tiny Bang Story znajduje się z kolei na płycie, która opisana jest jako soundtrack. Po kilku godzinach zabawy nie jestem już do końca pewien czy posiadany przeze mnie egzemplarz gry został źle wytłoczony, czy była to może pierwsza zagadka, z jaką miał zmierzyć się gracz. The Tiny Bang Story patronuje Mensa, więc nigdy nic nie wiadomo...

Strider
18 września 2013 - 17:49