Jak się człowiek śpieszy… - Kati - 29 września 2013

Jak się człowiek śpieszy…

Książka pożyczona z biblioteki zupełnym przypadkiem. Wpadłam tam z obłędem w oczach, śpiesząc się nieziemsko, oddałam książki i wybrałam następne – na zasadzie „O! Coś nowego! O! Nie jest to n-ty tom cyklu! Biorę!”. I tak oto w moich rękach znalazł się „Dziewiąty mag” A. R. Reystone.

W świecie równoległym do naszego źle się dzieje: smoki mają problemy z rozmnażaniem. Aby je rozwiązać, z naszej rzeczywistości zostaje sprowadzona (z oporami) pani weterynarz, specjalizująca się w leczeniu jaszczurek. Smocze dolegliwości to nie jedyna rzecz trapiąca inny świat; wrogowie atakują coraz częściej, a obrońcom zaczyna brakować sił.

Zapowiadało się nawet nieźle: literaturę o zwierzątkach lubię, weterynarzy też – jestem u nich częstym gościem. Tylko coś poszło nie tak: główny (a przynajmniej za taki go uznałam) wątek szybko został zmarginalizowany, jego miejsce zajęły perypetie uczuciowe głównych bohaterów, a poziom egzaltacji przekroczył granice dobrego smaku.

Bohaterka jest potwornie infantylna – sprawia wrażenie nastolatki, a nie dorosłej kobiety po przejściach. W dodatku wszystko jej się udaje bez najmniejszego problemu: nigdy nie miała nic wspólnego z magią, ale z łatwością rzuca czary, do rozwiązania problemów wystarczy jej poszperanie w bibliotece, smoki rzekomo nielubiące kobiet akceptują ją bez problemu itd. Zdecydowanie tego za dużo.

Mimo ataków różnych nieprzyjemnych stworów na miasta i czyichś niecnych knowań przeciwko bohaterom, w ogóle nie czuć atmosfery zagrożenia. Sytuacje, które miałby być w założeniu śmieszne (przynajmniej tak zgaduję), śmieszne nie są. No i jeszcze cała masa nielogiczności. Czemu smoki walczą w obronie miast? Nic je do tego nie zobowiązuje, korzyści z tego nie mają żadnych – mieszkają w czymś na kształt stajni, chociaż rzekomo są świętymi zwierzętami, niezbędnymi do obrony miast, jakoś nikt specjalnie o nie nie dba, jeśli któryś zostanie ranny, nie leczy się go, tylko pozwala umrzeć. Porządek społeczny też jest zastanawiający – ludzie nie znają swoich rodziców, są wychowywani w czymś na kształt ochronek - kto to wymyślił, po co (hmm, żeby skomplikować relacje między bohaterami? Wiecie, zakazana miłość i te sprawy…) i czemu ludzie się przeciwko temu nie buntują? Liczba dziur logicznych w tej powieści zdecydowanie przekracza wytrzymałość mojego kołka niewiary (tytanowego, żeby nie było, że byle czego używam). Domyślam się, że miała być to literatura lekka, łatwa i przyjemna. Nie, żebym coś do takowej miała, ale odrobina logiki i wiarygodni bohaterowie jeszcze żadnej powieści nie zaszkodzili. Od „Dziewiątego maga” lepiej trzymać się z dala.

Kati
29 września 2013 - 23:04