Sukces Beatlesów był więcej niż spektakularny. Nikt, absolutnie nikt, nie mógł przewidzieć, że czwórce kolesi z jakiegoś miasta na północy Anglii uda się zmienić nie tylko rynek muzyki rozrywkowej, ale i całą popkulturę. Że liczba sprzedanych płyt i singli będzie długo jeszcze nieosiągalna dla innych muzyków, że ich kariera i muzyczna spuścizna zapoczątkuje muzyczną drogę wielu innym gwiazdom rocka. Niewątpliwie ojców ten sukces miał dwóch – Johna Lennona oraz Paula McCartney’a. Ten pierwszy, z przyczyn oczywistych do Polski wybrać za bardzo się nie mógł, ten drugi – choć mógł, przez wiele lat nasz kraj omijał. Tak było aż do czerwca tego roku, gdy w końcu Polacy dostali „prawdziwego” Beatlesa tylko dla siebie(dla fanów Ringo, jeśli tacy są – nie obrażajcie się, po prostu Ringo dla mnie zawsze był tym najsłabszym z tej wielkiej czwórki). Dostali, zobaczyli i co najmniej jeden z nich jest zachwycony. Było to bowiem wydarzenie, prawdziwe WYDARZENIE.
Sir Paul McCartney do Polski wpadł jakby przypadkowo. Jego trasa, nazwana Out There, miała zawitać tylko w dwóch miastach w Europie(Weronie i Wiedniu), jednak komuś ze sztabu McCartney’a udało się wcisnąć jeszcze koncert w Warszawie, na Stadionie Narodowym. Nie myśląc długo kupiłem sobie i dziewczynie bilety i pojechaliśmy na koncert, który miał się odbyć 22 czerwca. Na 18 udaliśmy się na otwarcie bram stadionu, kupiliśmy gadżety(książkę i obowiązkowe koncertowe t-shirty) i poszliśmy na trybuny. Koncert miał odbyć się o 21, a przed tym o 20 miał wystąpić DJ, a o 20.30 miał zostać puszczony film dotyczący Paula. Sama scena zrobiła na mnie ogromne wrażenie, była duża, imponująca, telebimy były bardzo wysokie, prawie tak samo wysokie były głośniki, ustawione jeden na drugim. Całość zapowiadała się co raz bardziej ekscytująco, najwyraźniej za bardzo, dlatego DJ postanowił to wszystko zepsuć. Kaleczył on bowiem największe hity Beatlesów, najbardziej chyba niszcząc Come Together. Czemu to robił? Nie mam pojęcia, choć muszę przyznać, że na tytuł najgorszego suportu jakiego widziałem, zapracował sobie uczciwie. Potem nie było wiele lepiej, gdyż wyczekiwany przez wszystkich film okazał się tylko badziewnym pokazem slajdów, który trwał ok. 10 minut i był powtarzany prawie 4 razy.
Śmieszne to dosyć było, lecz przestawało być, gdy McCartney zaczął na koncert się spóźniać. Rozumiem, że on jest wielką gwiazdą, jedną z największych, ale to chyba nie powód, żeby tak traktować swoich fanów, którzy wydali pieniądze(i to naprawdę niemałe), by go zobaczyć. Jednak gdy wszedł wszyscy zapomnieli i o spóźnieniu, i o „filmie”, i o DJ(uhh), i cały stadion zadrżał od okrzyku radości kilkunastu tysięcy fanów. Jak się miało okazać – zadrżał nie po raz ostatni. A stało się tak za sprawą, nazwę to po imieniu, spierdolonej akustyki Narodowego. McCartney rozpoczął koncert beatlesowo – od Eight Days a Week, potem zaprezentował coś z repertuaru Wings – Junior’s Farm, potem znów zabrzmieli Beatlesi za sprawą All My Loving, a potem ponownie Wings – Listen to What the Man Said. Koncert rozpoczął się na dobre i był naprawdę, ale to naprawdę… fatalny. Wyżej wspomniana „spierdolona akustyka” sprawiła, że nic, absolutnie nic nie było słychać. Stało się tak, ponieważ ktoś postanowił zamknąć dach stadionu(choć miało nie padać) i stworzył tym samym ogromną halę, gdzie dźwięk sobie hulał i mógł odbijać się od wszystkiego i to wielokrotnie, dzięki czemu zamiast muzyki powstał ogromny szum.
Co do samego przebiegu koncertu – o spóźnieniu Paula zapomnieli wszyscy, „kupił” nas bowiem mówieniem po polsku. W Polakach tkwi wbudowany podziw dla ludzi, którzy próbują chociaż zmierzyć się z naszym językiem, a gdy to robi taka legenda jak McCartney jest to jeszcze bardziej docenione. Choć szumiało nadal postanowiłem się cieszyć koncertem, McCartney zagrał jeszcze po jednej piosence Beatlesów i Wings, by potem zagrać swój pierwszy solowy kawałek – My Valentine z ostatniej płyty zatytułowanej Kisses on the Bottom. Piosenka ta jest bardzo klimatyczna i intymna, dlatego po raz pierwszy dało się cokolwiek usłyszeć – i było naprawdę wspaniale. Potem znów nie słychać było nic, a co gorsza McCartney raczej… nudził. Tak, nie pomyliłem się – w pewnym momencie byłem znudzony tym co grali(i czego nie mogłem porządnie usłyszeć) i co widziałem. Na 10 kolejnych piosenek tylko 2 nadawały się do zapamiętania – prześliczne We Can Work It Out oraz Blackbird(Paul został sam na scenie, której fragment podjechał do góry, dzięki czemu McCartney znalazł się dość wysoko nad ziemią). Lecz ogólnie działa się rzecz niewiarygodna – legenda muzyki rozrywkowej, człowiek z tyloma niekwestowanymi hitami na koncie – nudził mnie niemiłosiernie.
Punktem, od którego wszystko zaczęło się zmieniać stanowiła świetna piosenka Lady Madonna. Potem przyszedł czas na wspólne odśpiewanie All Together Now i Lovely Rita. Paul zaczął grać wyraźnie więcej starych, dobrych beatlesowskich kawałków – był Eleanor Rigby, Ob.-La-Di, Ob.-La-Da, Back in the U.S.S.R, Something zaczęte dedykacją dla autora piosenki – Harrisona i grą na ukulele oraz jeden z największych przebojów Wings – Band on the Run. W tym momencie koncert był naprawdę świetny i zapomniałem o całej tej nudzie, która towarzyszyła mi aż do Lady Madonna(i nawet dźwięk już tak nie drażnił). Po ostatnich tonach Back in the U.S.S.R natomiast koncert ze świetnego stał się wybitny. Najpierw Paul zagrał Let It Be, by potem szaleć wśród płomieni(naprawdę świetnej jakości była ta pirotechnika) przy dźwiękach Live and Let Die, by rozwalić całkowicie publiczność genialnym Hey Jude, gdzie pod koniec, gdy cały stadion darł się „na na na na” zamiast „Hey Jude” śpiewaliśmy „Hey Paul”. Moment był to absolutnie wyjątkowy – do teraz mam ciarki gdy przypomnę sobie ten moment. W tym momencie zespół postanowił nas opuścić, ale nie na długo, gdyż szybko wyszli na scenę z bisem(jak się okazało potem – nie jedynym). Publiczność mogła usłyszeć Day Tripper, Hi, Hi, Hi i Get Back(naprawdę świetne wykonanie), a w bisie nr 2 – Yesterday(jak dla mnie – drugi najlepeszy moment koncertu po Hey Jude), Helter Skelter, Golden Slumbers i Carry That Weight. Całość zwieńczyło The End, a McCartney pożegnał się z nami już naprawdę.
Patrząc teraz – z perspektywy czasu – koncert był naprawdę udany, choć bardzo nierówny. Pierwsza połowa była wręcz fatalna – nie dość, że nudna, to ten pogłos nie ułatwiał cieszenia się z koncertu. Druga połowa zaś była świetna, momentami wybitna. Sam Paul bardzo się starał(zagadywał po polsku, po jednym z bisów wniósł polską flagę na scenę), sam zespół również spisał się bardzo dobrze, a możliwość zaśpiewania wspólnie z McCartney’em Yesterday jest naprawdę bezcenna. Koncert ten był bez wątpienia wydarzeniem przełomowym, ja sam zapamiętam go na resztę życia… szkoda tylko tej akustyki i słabego setu na pierwszą połowę – powstałby wtedy koncert, którego nie dałoby się określić nawet wybitnym, bo byłby jeszcze lepszy.