Seriale mają to do siebie, że potrafią dostarczyć większą ilość emocji niż film, zgrabnie rozłożoną na każdy z odcinków. Można się w nie zdecydowanie bardziej zaangażować. Film często jest dziełem o zamkniętym charakterze. Rozpoczyna się, trwa i kończy wszystkie, a przynajmniej większość, wątków, które napoczął. Seriale z kolei potrafią dozować historię, nęcić nas zapowiedziami kolejnego odcinka czy też powstawać w bardzo dynamiczny sposób, zależnie np. od danych trendów. Sami scenarzyści przecież nie do końca mogą wiedzieć, jak potoczą się losy bohaterów, których ożywili. A skoro potrafimy się zaangażować, to potrafimy też odczuć swoisty smutek wynikający z odejścia serialowego bohatera…
Niewiele jest seriali, które zdołały się wkupić w moje łaski i zmusić mnie do wygospodarowania czasu na nie. Taki serial musi mieć w sobie jakiś pierwiastek niezwykłości, cechę szczególną. Nie interesują mnie bowiem te tasiemce, w których w tysięcznym odcinku dowiadujemy się, że Eliza ma dziecko z Erykiem, a nie Adamem, bo Wojtek wtedy nie chciał, kiedy ona szukała wsparcia u Jerzego, gdy ten namówił Adriana do zerwania z nią. W obecnym wpisie poruszę więc trzy seriale, które wyrażają sobą pewną nowość, poruszają jakieś inne, oryginalne zagadnienia, bądź są realizacjami ciekawych książek czy komiksów.
Niesamowicie mocno można przywiązać się do serialowego bohatera. Ogólne zaangażowanie potrafi często nas samych przerosnąć. Potrafimy tak bardzo wczuć się w przedstawianą historię, że zaczynamy mieć wrażenie, jakbyśmy całość wydarzeń dzielili razem z nimi. Poszczególne osoby potrafią nas niesamowicie irytować samym swoim „jestestwem”, inne z kolei są dla nas uosobieniem ideału danej sytuacji. Bardzo fajnie jest znaleźć sobie taki serial, który przemawia do nas i generuje w nas podobny efekt przywiązania, w imię którego jesteśmy gotowi porzucić ważne dla nas czynności aby tylko poznać dalszy los bohaterów. Przywiązanie to może urosnąć do tego stopnia, że w momencie odejścia serialowej postaci z tamtejszego świata żywych, potrafimy odczuć smutek, pewien żal, a nad nami może zapanować gęsia skórka.
Pierwszy z bohaterów, którego miałem okazję, choć względnie krótką, polubić, był Eddard Stark z Gry o tron. Głowa rodziny, lord i zarządca Winterfell, Namiestnik i Strażnik Północy. Ojciec szóstki dzieci, w tym jednego bękarta. Postać niezwykle zrównoważona, opanowana, która od samego początku serialu została wykreowana na swoistego mędrca życiowego, osobę obdarzoną wiedzą i mającą na swoich barkach ciężar wielu doświadczeń. Szczery, a przede wszystkim – oddany swojemu królestwu. Nie będę opisywał całych wydarzeń, bo i nie widzę w tym większego sensu zakładając, że większość czytających ten wpis historię tę już zna, skupmy się więc na jego ostatnich chwilach. Uzurpujący sobie przedwcześnie prawo do tronu Joffrey kazał ściąć tak naprawdę ostatnią z przeszkód na jego drodze do władzy, czyli Neda. Ten, do końca zachowując swój honor, wydawał się z godnością przyjmować decyzję małolata. Przez cały sezon zdążyłem mocno go polubić, wykazywał się bowiem rozwagą w swoim zachowaniu, a to cecha, którą bardzo się przecież lubi.
Podobnie było w przypadku serialu The Walking Dead, gdzie podczas potyczki w połowie sezonu 4. Hershel Greene zostaje pozbawiony głowy przez Gubernatora. Niezwykle miły, sympatyczny i, ponownie, mocno naznaczony życiowym doświadczeniem i rozwagą starzec, który jako jedyny wykazywał się w całej grupie odwagą do tego, aby otwarcie omawiać zaistniałe problemy oraz oferować rozwiązania najbardziej optymalne i najbezpieczniejsze. Dobra dusza całego więzienia, do której każdy mógł udać się po poradę, a która zawsze czas dla każdego potrafiła znaleźć, ryzykując przy tym swoim i tak już nadszarpniętym zdrowiem. Przyznam się, że do końca nie wierzyłem, że niesiony chęcią zemsty Brian zdecyduje się starca pozbawić życia. Gdzieś tliła się do ostatniego momentu nadzieja, że ktoś odda decydujący strzał w głowę oprawcy bądź uda im się osiągnąć jakąś ugodę. Niestety. Odcinek zapamiętałem na długo.
Trzecią z postaci, którą w toku całej historii serialowej zdążyłem polubić, jest Bobby Singer z serialu Supernatural. Nacechowany w ten sam sposób, co wymienieni wyżej bohaterowie, był dla braci Winchester jak ojciec, którego od dawna już nie mieli. Gotów udzielać rad, pomagać, angażować się w ich problemy, ryzykując przy tym swoim życiem. Jego śmierć zdecydowanie najbardziej mnie dotknęła. Perfekcyjnie przygotowano cały odcinek, w którym ją przedstawiono, bowiem wywołała mnóstwo skrajnych emocji, kończąc się rozlanym po całym ekranie smutkiem. Do ostatniej chwili przecież, do samego momentu charakterystycznego „beeeeeeeeeeeeeeep” na ekranie przy łóżku szpitalnym, miało się wrażenie, że scenarzyści jeszcze go z tego wyprowadzą. I tutaj mocno się zawiodłem, gdy okazało się, że tak charyzmatyczna i niezwykle przyjemna postać zostaje z całej historii usunięta. Trochę na tym całość serialu utraciła i jego chwilowy powrót w postaci ducha niekoniecznie mógł się wszystkim podobać, bo zepsuł jego obraz, jednak nie można się było spodziewać, że twórcy nie pójdą w stronę gry na emocjach budowanych od samego początku serialu, przez dobre 6 czy 7 sezonów obfitujących w pełnoprawne odcinki.
Z pewnością zauważyliście, że każda z tych trzech postaci jest tak naprawdę kopią jednego typu bohatera, wkomponowaną w osobne historie, pełniąc przy tym bardzo podobne funkcje. Zakładam, że gdzieś w środowisku scenarzystów i reżyserów jest taki zwyczaj, by wprowadzać tak pozytywne osoby do filmów czy seriali tylko po to, by w odpowiednim momencie zachwiać w odpowiedni sposób emocjami widza. Przepis niemal idealny, bowiem odejście każdego z nich wywołało u mnie mniej lub bardziej poruszające emocje i dreszcze. Jakieś dodatkowe pomysły odnośnie śmierci bohaterów serialowych, które w Waszym wypadku przywołały w waszych głowach smutek, konsternację? (pamiętajcie o odpowiednich oznaczeniach dla spojlerów)