'Only Lovers Left Alive' - recenzja z dwóch perspektyw - badWolf - 18 marca 2014

"Only Lovers Left Alive" - recenzja z dwóch perspektyw

Każdy z nas prędzej czy później musi wybrać miejsce na następne spotkanie z dziewczyną. Może to być restauracja, park czy kino. Skupiając się na tym ostatnim, nawet przy naprawdę podobnych gustach nie jest łatwo wybrać coś, z czego każdy będzie zadowolony. Tak oto przedstawiam jeden film i dwa różne punkty widzenia.

Ona: Wyjście na seans wygląda najczęściej tak samo. W domu sprawdza się repertuar, rezerwuje dobre miejsca, jedzie do najbliższego multipleksu i ogląda film. W moim przypadku było trochę inaczej. Wybrałam się z chłopakiem dość spontanicznie do kina. Początkowo mieliśmy oglądnąć „Ten niezręczny moment”, ale na seans trzeba było czekać prawie 4 godziny. Skoncentrowaliśmy się więc na filmach granych w najbliższym czasie i wybór padł na „Tylko kochankowie przeżyją”.

Poszliśmy całkiem w ciemno i ja osobiście nie jestem rozczarowana wyborem. Film był dość specyficzny, ale wszystko idealnie ze sobą współgrało. Na 2 godziny przeniosłam się w zupełnie inny świat, gdzie przepełniła mnie undergroundowa muzyka, specyficzny klimat, ciężka atmosfera i wręcz namacalny smutek.

Większość akcji dzieje się w opuszczonym Detroit (USA), gdzie aktualnie mieszka kilkusetletni wampir, Adam. Zajmuje się tworzeniem muzyki, słuchaniem winyli, kolekcjonowaniem gitar i antycznych przedmiotów oraz upajaniem się izolacją od ludzi. Dopiero jego żona Eve (również wampirzyca), przerywa tę melancholię przylatując z Tangeru (Maroko). Początkową samotność kochanków przerywa Ava, młodsza siostra Eve, która po raz kolejny wpędza wszystkich w kłopoty.

Nawet tak szeroki uśmiech nie ratuje sytuacji.

Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła moją uwagę, była naprawdę dobra obsada. Zaczynając od Tildy Swinton, która świetnie wcieliła się w rolę dojrzałej, tradycyjnej, choć dobrze odnajdującej się w dzisiejszych czasach wampirzycy, przez Toma Hiddlestona – undergroundowego muzyka lubującego się w starych przedmiotach, Mię Wasikowską grającą rozpieszczoną dziewczynę, która zdecydowanie nie zachowywała się na swoje set lat, na Johnie Hurt skończywszy (tu ukłon w stronę fanów Doctora Who).

Kolejną dobrą rzeczą w tym filmie była ścieżka dźwiękowa, a przewijało się jej naprawdę dużo, co zapisuję na zdecydowany plus. Bardzo cenię sobie produkcje, w których muzyka jest równie ważna, co fabuła. Szczególnie, gdy są to utwory undergroundowe czy rockowe. Godne podziwu jest również to, że ogromny wkład w soundtrack filmu miała grupa SQÜRL, do której należy sam reżyser. Gdybym miała wybrać jedną piosenkę z całego filmu, musiałabym się zastanawiać naprawdę długo, ale ostateczny wybór padł na „Funnel of love” w wykonaniu SQÜRL, który zachwyca mnie nie tylko powolną, melancholijną melodią, mieszanką różnych instrumentów, ale również tekstem.

Odpowiedzialny za reżyserię, scenariusz i w dużej mierze muzykę – Jim Jarmusch, stworzył bardzo dobre, refleksyjne dzieło, w którym wampiry są jedynie metaforą. Sama produkcja może trochę zmęczyć, dlatego polecam oglądnąć ją w dzień i najlepiej z kubkiem kawy. W dużej mierze byłam zafascynowana tym, co oglądam na ekranie i choć przez 2 godziny czułam się jak w transie, z ręką na sercu przyznam się, że kilka razy zdarzyło mi się na kilka sekund przymknąć oczy. Na lekkie zmęczenie widza miało na pewno wpływ kilka czynników: akcja całego filmu działa się w nocy, bo jak przystało na wampiry, unikały one światła słonecznego; sceny przepływały bardzo powoli, a same postaci miały w sobie dużo melancholii. Do tego dochodziła, jak nazywał ją sam główny bohater  – „muzyka pogrzebowa”.

Choć film mi się podobał, nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, o czym był, bo moim zdaniem był… o niczym. W momentach, gdy myślałam, że akcja się rozwinie i coś zacznie się dziać, Jarmusch urywał wątek albo kończył go w całkowicie banalny sposób.

Podsumowując, nie żałuję, że oglądnęłam to dzieło, ale jeśli kiedykolwiek do niego wrócę, to tylko dla muzyki i bardzo miłej sceny tańca Adama z Eve w rytm cudownego „Trapped by a thing called love”

On: Nie rozpisze się tak mocno jak moja poprzedniczka. Mógłbym nawet ująć film w jednym słowie: nuda. Obsada filmu naprawdę zachęciła nawet, gdy nikt z obsługi kina nie potrafił nam powiedzieć, o czym jest ten film. Teraz rozumiem, dlaczego tak się stało. Całe dzieło ma dawać jakieś większe przesłanie: o znudzeniu wiecznym życiem, skażaniu ludzkiego organizm i zacofaniu zombie (tak główny bohater nazywa zwykłe osoby). Żaden z tych wątków nie jest wyjaśniony, a po zakończeniu tak naprawdę nic nie wiemy. Momentami wierciłem się w fotelu, przymykałem oczy, czy bardziej skupiałem na osobie obok, niż na ekranie. Muzyka choć naprawdę dobrze dobrana, była za bardzo przeciągana. Zamiast wcisnąć trochę więcej fabuły i akcji, co chwilę mamy muzykę i powolne zbliżenia na wszystko lub przedłużające się ujęcia, które zamiast wciągać po prostu denerwują. Na plus zaliczę, że choć jest to historia o wampirzej miłości, zdecydowanie nie przypomina "Zmierzchu". Tu wampiry są mordercze i choć nie zachowują się w barbarzyński sposób, to widać że dla krwi rozszarpią gardło bez mrugnięcia okiem. Drugim plusem okazał się wcześniej wspomniany minus. Niewyjaśnione wątki dają nam możliwość do batalii słownej po wyjściu przez drzwi ewakuacyjne. Ja zinterpretowałem inaczej obecny w filmie motyw skażenia krwi, a ona pojęła go na odwrót. Film był średni, więc uderzy w sam środek skali 5/10. Jeżeli jednak wasza dziewczyna/przyjaciółka/żona lubi wampiry/mroczne klimaty/Underground Music/Lokiego (tzn. Toma Hiddlestona) to warto się dla niej trochę ponudzić :)

badWolf
18 marca 2014 - 14:10