Co roku, kiedy dochodzi do ceremonii wręczania Oskarów – internet eksploduje. Gdzie statuetka dla Leosia?! Czemu nikt nigdy nie zauważa jego wspaniałych ról?! Wielu zapomina jednak, że w kolejce po uznanie widzów, niekoniecznie samą figurkę, stoi wielu artystów znacznie bardziej zasługujących na atencję niż choćby wspomniany DiCaprio. Nie umniejszam jego zasług, ba – uważam, że jest fantastycznym aktorem. Zapoznajcie się jednak z tą listę i zastanówcie – czy nie warto również dostrzec innych?
James McAvoy – zaczynamy od gościa, którego za moment zrobi się sporo w kinie, a to za sprawą "X-Men: Days of Future Past", gdzie gra główną rolę – młodego profesora Charlesa Xaviera. Nie znaczy to jednak, że do tej pory uzyskiwał on odpowiednią liczbę ludzkiej uwagi – na ekranach naszych telewizorów jest on obecny od około dwudziestu lat. Jego pierwszy poważny występ należy jednak datować na rok 2004, kiedy to pojawił się w dramacie „Ja w środku tańczę” i spisał się, co by nie mówić, znakomicie. Następną mocną pozycją w portfolio niewysokiego Szkota jest „Ostatni król Szkocji”, w którym zagrał u boku Foresta Whitakera. Nie były to jednak filmy zbyt kasowe czy popularne, czego nie można powiedzieć o "Wanted" z 2008 roku, gdzie mając w tle fantastycznych aktorów jak Morgan Freeman czy Angelina Jolie – wcielił się w Wesley’a Gibsona, który pomimo bycia życiową ofermą, zostaje wybrany do bractwa elitarnych zabójców. Efektem wzięcia udziału w komercyjnym filmie będzie więc angaż w nowoczesnych X-Menach. Przeplata jednak występy jako genialny naukowiec innymi, oddalonymi tematycznie od rzeczywistości mutantów, filmami, z których warto wymienić choćby ubiegłoroczne "Filth".
Tim Roth – można zaryzykować stwierdzenie, że wynaleziony przez Tarantino? Myślę, że tak – do roku 1992, czyli premiery quentinowskich „Wściekłych Psów” nie zabłysnął niczym specjalnym – ot, początek typowy dla wielu aktorów, których kariera na takim etapie często się kończyła. Po świetnym debiucie Tarantino (w pewnym sensie) – wylądował na fali wznoszącej. Dobre filmy jak "Four Rooms" czy "Rob Roy" przeplatał fantastycznymi jak "Pulp Fiction" czy "The Legend of 1900". Ostatnie lata nie są dla niego jednak tak różowe, ale Brytyjczyk może się pochwalić występami w serialu „Lie to Me”, gdzie grał główną rolę, czy w dramacie "Broken" sprzed dwóch lat. Absolutnie zapadający w pamięć osobnik, twarz nie do wymazania, warto zapoznać się z każdym z lepszych jego filmów.
Hugo Weaving – jeżeli miałbym go zaszufladkować do jednej, wyjątkowej roli, z którą zawsze będzie mi się kojarzył, takiego swoistego Ferdka Kiepskiego – bez dwóch zdań byłby to Agent Smith z "Matrixa". Rola robotycznego, bezdusznego wysłannika służb przeciwnych działaniom głównych bohaterów z filmu roku 1999 to bodaj pierwszy poważny występ, pomijając „The Adventures of Priscilla, Queen of the Desert” pięć lat wcześniej. Rozkwit jego kariery zaserwował nam natomiast Peter Jackson, który zaangażował go do roli Elrona w trylogii "Władcy Pierścieni". Między nią, a pierwszą odsłoną "Hobbita" (w której, rzecz jasna, też wystąpił), Weaving może się pochwalić dwoma częściami – co prawda nieco słabszymi, ale wciąż utrzymującymi porządny poziom – "Matrixa", uczestnictwem w świetnym „V for Vendetta”, "Kapitanie Ameryce: Pierwsze Starcie" i "Atlasie Chmur", gdzie ponownie zetknął się z rodzeństwem Wachowskich. Najkrócej można go podsumować jako elastycznego, ale mimo wszystko najbardziej efektownego w negatywnych rolach. Szkoda, że przyszłość nie odkryła przed nami jeszcze zbyt wielu ambitnych planów dotyczących tego jegomościa z Nigerii (sic!).
Słowo Marcusa: W moim przypadku sprawa z tym aktorem wygląda niemal identycznie. Filmwebowy profil pokazuje, że widziałem pana Weavinga w trzynastu filmach – trzy z nich to oczywiście trylogia Matrix. Jako agent Smith zapadł mi w pamięć i nie zmieni tego nawet wspaniała rola w V jak Vendetta.
Andy Serkis – ciężko będzie znaleźć na tej liście kogoś o bardziej nietypowym portfolio. Niepozorny Anglik spotkał się z powyższym kolegą na planie, a jakże, "Władcy Pierścieni", gdzie wcielił się w jedną z najbardziej zapadających w pamięć postaci ostatnich lat – Golluma. Możecie z łatwością odnaleźć na Youtube materiały wideo, które ukazują jak Serkis przygotowywał się do roli Smigola i w końcu jak ją realizował – polecam Wam to zrobić, bo widoczna tam jest jedynie fantastyczna robota, jaką odwalił. Nie znaczy to jednak, że na tym zakończymy dyskusję na jego temat – podobny charakter miał jego występ w „Genezie planety małp”, gdzie gra Caesara – najważniejszego z naczelnych, również częściowo animowanego przez komputer. Historia wcielania się w małpy nie kończy się jednak na hicie z 2011 roku, bo Serkis miał epizod gry jako... King Kong, sześć lat wcześniej. Powodem takiego przebiegu jego aktorskiej kariery jest prawdopodobnie to, że Brytyjczyk nie należy do najbardziej charakterystycznych wizualnie mężczyzn na świecie – ot, niski, z dosyć typową twarzą, niczym się nie wyróżnia. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Serkis, czyli facet, którego na pierwszy rzut oka mało kto będzie kojarzył. Ale, tak jak powiedziałeś, portfolio ma bardzo nietypowe (i bogate). I choć role, w których aktor jest ukryty za kostiumem wydawałyby się łatwiejsze do zagrania, to według mnie jest zupełnie na odwrót. Właśnie dlatego Andy Serkis pasuje do tego zestawienia, bo widać, że wkłada w swoje kreacje sporo pracy.
Stanley Tucci – kolejny maestro drugiego planu – świetny jako Flickerman w „Igrzyskach Śmierci”, osobiście pamiętam go również z „Lucky Number Slevin” (bardzo polecam). Zaliczył występy w „Terminalu” z Hanksem i w wyniku zbiegu okoliczności – czy nie – dwa lata później aktorzy ci spotkali się na planie „Road to Perdition” Sama Mendesa. Nie jest na tej liście samotny, bowiem wcielając się w Abrahama Erskine, spotkał przy pracy nad "Kapitem Ameryką" Hugo Weavinga. Jego łysina jest z nami już od ponad dwudziestu lat, a pierwszy godny zanotowania występ to chyba „Raport Pelikana” z Julią Roberts, rok 1993. Obyśmy mieli szczęście oglądać tą utalentowaną glacę jak najdłużej!
Sam Rockwell – ten pan poważny debiut zaliczył z naprawdę grubej rury – dał się zapamiętać właśnie w roku 1999, kiedy to zagrał w „Zielonej Mili”. Prawdziwe szanse dostawał jednak choćby w „Naciągaczach” z Nicolasem Cage’m czy w końcu w fantastycznym „Moon” z 2009 roku. Od tamtej pory, z filmów wartych wymienienia, brał udział choćby w "Iron Manie", lecz w moim mniemaniu - nic nie przebiło jego występu we wspomnianym science-fiction. Mistrzowsko wcielił się w rolę Sama Bella, który samotnie zesłany na księżycową stację kosmiczną, boryka się z problemami, jakie mogą dotknąć człowieka 384 400 kilometrów stąd. Zaprzysiągłem sobie zwracać uwagę na każdy film z tym aktorem od kiedy tylko widziałem dzieło Duncana Jonesa (brawa też za wspaniałą muzykę).
Pisałem o nim jakiś czas temu w pierwszej części cyklu pt. Aktorskie kariery. Ponadprzeciętny aktor z dwiema genialnymi rolami (Zielona mila, Moon) i kilkoma bardzo dobrymi (Najlepsze najgorsze wakacje, 7 psychopatów). W skrócie: im bardziej nietypowa rola, tym Rockwell lepiej sobie z nią radzi.
Cillian Murphy – bycie jednym z wybrańców Nolana to już wielkie wyróżnienie – ten gość może się tym pochwalić. Irlandczyk wystąpił bowiem w jego trylogii o Batmanie, gdzie pełnił rolę Stracha na Wróble, pojawił się też w jego "Incepcji". Doświadczenie, jakie zebrał u jednego z najlepszych reżyserów „nowej fali” pozwoliło mu również na zdobycie angażu w filmie ulubieńca Christophera – Wally’ego Pfistera (będącego nominalnie operatorem) o tytule „Transcendencja”, gdzie zagra u boku Johnny’ego Deppa. Pełne uznanie w moich oczach przyniosła mu jednak główna rola w zeszłorocznym serialu Peaky Blinders, którego drugi sezon będzie doprawiony występem Toma Hardy’ego. Też pochodzącego z nolanowego świata Batmana!
Peaky Blinders zacząłem oglądać m.in. dla Murphy’ego. Moje zaufanie zdobył dzięki roli Crane’a z Batmanów i występowi w Incepcji. Aktor z charakterystycznym wizerunkiem, który mocno zapada w pamięć. Jego obecność w obsadzie filmu powinna być pewnym wyznacznikiem jakości i zachętą zarazem.
Ralph Fiennes – okej, teraz zaczyna się robić kontrowersyjnie. Przekleństwem tego pana jest niezwykle rozpoznawalna rola Lorda Voldemorta z „Harrego Pottera”, która – moim zdaniem – trochę go skrzywdziła. Pewnie zarobił naprawdę nieźle, ale ciężko stwierdzić czy jego nazwisko, a tym bardziej twarz, zyskała na angażu w tej serii. Całe szczęście jednak, że Francuz ma masę filmów znacznie lepiej świadczących o jego umiejętnościach niż przygody nastoletniego czarodzieja. Długo można wymieniać: od „Listy Schindlera”, gdzie po raz pierwszy zetknął się z wieloma znanymi nazwiskami (w tym polskimi) przez „Quiz Show”, „Angielskiego pacjenta” czy „Czerwonego Smoka”, czyli film z Hannibalem Lecterem w roli głównej, aż do naprawdę świetnego „Wiernego Ogrodnika” , „Lektora”, „Księżnej” i „Skyfall”. Zapytacie więc, dlaczego uważam go za niedocenianego? Powód macie na początku: mniej sprawni widzowie zazwyczaj nie zdają sobie sprawy z tego, że rola pana bez nosa to ledwie wierzchołek góry lodowej. A nos, swoją drogą, też ma całkiem fajny.
Michael Fassbender – poświęciłem sporo uwagi dokonaniom aktorów tak zwanego młodego pokolenia i obserwacja doprowadziła mnie do wniosku, że obok Ryana Goslinga to właśnie Michael Fassbender dysponuje największym aktorskim potencjałem. Z pewnością jest artystą, który nie może narzekać na brak propozycji pracy, świadczy o tym spotkanie na planie z facetem na samym początku tej listy, wobec którego stoi w fabularnej opozycji – gra bowiem głównego przeciwnika Xaviera, Magneto. Aby ujrzeć początek jego kariery musimy się cofnąć do roku 2001, gdzie zagrał sierżanta Christensona w „Kompani Braci” (początek kariery dla wielu, wielu aktorów), by potem świecić klatą w "300". W Niemcu najbardziej lubię to, że mimo rozgłosu, jaki zyskało jego nazwisko, wciąż ma czas na uczestniczenie w filmach niszowych: „Głód” McQueena obok „Bękartów wojny”, „Wstyd” obok „X-Menów”, „Jane Eyre” i „Prometeusz”. Przepowiadam Wam – ten pan ma przed sobą wielką przyszłość i warto byłoby jednak, żeby ktoś zaczął zauważać, że istnieje świat poza Goslingiem - nie obraziłbym się, gdyby ten świat wirował wokół Michaela. Kto wie, może to Kanadyjczyk będzie patrzył na niego z zazdrością za rok, kiedy to powinien pojawić się film "Assassin's Creed" z nim w roli głównej?
Gary Oldman – możecie nie znać naprawdę każdego z powyższych dziewięciu aktorów, brak pojęcia o istnieniu Gary’ego Oldmana to już jednak grzech. Jeden z najlepszych brytyjskich aktorów wszech czasów, serwujący hipnotyzujące role, przy czym moją ulubioną zwyczajnie musi być ta z „Leona Zawodowca”. Cierpi jednak na zbyt częste występowanie na drugim planie, przez co mało kto notuje jego obecność, a tej było sporo: „JFK” Olivera Stone’a, "Murder in the First", "Dracula", „Immortal Beloved”, gdzie wcielił się w Beethovena i wiele, wiele innych. Ubolewam, że sam nie zgłębiłem jego filmografii na tyle, by móc ją cytować z pamięci, obecna wiedza pozwala mi jednak na pewne stwierdzenie: ten gość to geniusz. Ma sporo wspólnego z poprzednikami: a to grywał w "Harrym Potterze" (jako Syriusz Black), a to w Batmanach (James Gordon), wystąpi w drugiej części najnowszej „Planety Małp”, na planie której pewnie nie jeden raz uścisnął sobie dłoń z Andy’m Serkisem. Oskara, rzecz jasna, nie ma, co jedynie ośmiesza prawdziwą wartość tej nagrody.
Fani klasyki na dźwięk jego nazwiska powinni od razu pomyśleć o Leonie zawodowcu. W mojej opinii zrównał się w tym filmie z samym Jeanem Reno, tworząc niezapomnianą kreację psychopaty. W ostatnim czasie pokazał swój kunszt za sprawą występu w Gangsterze (jego rola to taka namiastka Normana Stansfielda z produkcji Luca Bessona). Najważniejsze, aby nie kojarzyć Oldmana z rolą „dobrego wujka” z trylogii o Batmanie. ;)
Jak widać – najlepsze zostawiłem na koniec, przy czym musicie się liczyć z moją świadomością tego, że wyliczyłem Wam aktorów, których możecie znać. Ba, czasem nawet macie obowiązek – nie znaczy to jednak, że średni odbiorca kinowych hitów będzie miał jakiekolwiek pojęcie o ich istnieniu. To właśnie jest celem tego artykułu, uwrażliwienie Was – czytelników i jednocześnie widzów – abyście otworzyli oczy na cały ogrom ludzi stojących za sukcesem filmu. Bo jest ich sporo, znacznie więcej niż tych dziesięciu wspaniałych.
Dzięki za gościnny występ Marcusa!