Wiecie że Guano Apes wydali nową płytę? - fsm - 31 maja 2014

Wiecie, że Guano Apes wydali nową płytę?

No to jak... Znacie? Pamiętacie? Śpiewaliście Łyz de lords of de bords? Bo to było bardzo dawno temu, ponad 15 lat minęło... A teraz niemiecki kwartet przygotował kolejne wydawnictwo - Offline. Zanim jednak o nim napiszę, nieco wodolejstwa. Zespół Guano Apes pojawił się w świadomości ludożerki w roku 1998 za sprawą singla Lords of the Boards. Ja kończyłem wówczas podstawówkę i GA stali się jednym z najpopularniejszych zespołów wśród moich rówieśników gustujących w gitarowych brzmieniach (taką samą sympatią darzyli też The Prodigy czy The Offspring). Hymn snowboardzistów był żelazną pozycją "alternatywnych" zabaw tanecznych, a krzyczany w refrenie tytuł znali wszyscy (z resztą tekstu było oczywiście dużo gorzej).

Lords of the Boards był trzecim singlem z debiutanckiego albumu Proud Like a God (październik 1997). Guano Apes wystartowali z innym hiciorem, Open Your Eyes, a oba te utwory stały się motorem napędowym dla rozpędzającej się na europejskim rynku lokomotywy, jaką okazała się być ferajna z Sandrą Nasić na wokalu. W Niemczech Proud Like a God sprzedało się w ponad półmilionowym nakładzie, zaś u nas album zasłużył na tytuł Złotej Płyty (wówczas trzeba było przekroczyć barierę 50 tysięcy egzemplarzy, dziś jest to rzecz niemal nie do pomyślenia). Wszystkie "skejtówy"  chciały być jak Sandra, wszyscy skejci słuchali Guano Apes, a życie było piękne. Połączenie numetalowych gitar, rapcore'u i popowych wstawek okazało się być przepisem na sukces.

Drugi album - Don't Give Me Names - pojawił się po niecałych trzech latach i znowu miał kilka bardzo solidnych singli - No Speech i Big in Japan (cover utworu Alphaville) są łatwo rozpoznawalne również dzisiaj. Złota płyta w ojczyźnie została osiągnięta. Neeext! Album numer 3, najciekawszy i najdojrzalszy Walking on a Thin Line, pojawił się po kolejnych niecałych trzech latach. Styl muzyczny został zachowany, fani byli zadowoleni, ale sami muzycy chyba trochę mniej. Przyszedł więc czas na bardzo długą przerwę (w 2005 roku mówiono zresztą o definitywnym końcu działalności) wypełnioną płytą koncertową i składankami.

Musiało minąć 8 długich lat od poprzedniego studyjnego wydawnictwa, by Guano Apes powrócili na plac boju. Niegdyś całkiem liczący się zespół zaanonsował swój powrót totalnym wylaszczeniem się (Sandra porzuciła bojówki, ubrała szpilki i sukienkę, a chłopaki zmienili się w modnych, eleganckich muzyków) oraz miejscami całkiem radykalną zmianą stylu. Pożegnaliśmy numetal, przywitaliśmy melodyjny, mainstreamowy rock. Starsi o 14 lat skejci (jeśli jeszcze nimi zostali) najpewniej się śmiertelnie obrazili, a cała reszta... No cóż, ja na pewno się nie obraziłem. Album Bel Air zadebiutował 1 kwietnia 2011 roku i wymagał oswojenia się, ale te wszystkie lżejsze, łaniejsze kompozycje nadal miały swój "apesowy" urok, a Sandra nie zatraciła swych wokalnych umiejętności. Nie przeczę jednak, że wolałem (i nadal wolę) cięższe wcielenie zespołu. Za najlepsze na Bel Air uważam She's a Killer, Fanman (tez utwór został zresztą wyprodukowany przez dobrego kumpla Deftones - Terry'ego Date'a) i All I Wanna Do - są pazury i gitary, jest dobrze. Myślę, że taki (zmieniony, odświeżony, delikatniejszy) powrót jest lepszy, niż usilne wchodzenie w dobrze znane, znoszone Vansy, w których tak było Guano Apes wygodnie ponad dekadę temu.

A teraz przyszedł czas na zapowiadany ekstremalnie bezpiecznym singlem (to ten teledysk powyżej) numer 5 w dyskografii, Offline. Album miał oficjalną premierę w ojczyźnie Guano Apes wczoraj, a wszyscy inni będa mogli kupić płytkę po weekendzie. Pytanie brzmi: czy warto? Najważniejsza informacja jest taka, że nie ma mowy o jakiejkolwiek zmianie stylu od czasu poprzedniej płyty. Jest wręcz delikatniej i nudniej, niestety. Po 4 latach ekipa oferuje nam album z dziesięcioma kompozycjami, z których tylko dwie są naprawdę dobre i wyróżniają się zdecydowanie na plus. Mowa tu o otwierającym Offilne utworze Like Somebody (poniżej - długi, rozbudowany, z fajną zmianą w połowie) oraz umieszczonym pod koniec drapieżnym Jiggle z gościnnym występem Soli Plexus (myślałem, że to jakaś niemiecka raperka, ale krótkie szperanie po Google dało odpowiedź, że to jakaś dziwna elektro-grupa... chyba). Reszta zlewa się w całość i jest tylko i wyłącznie poprawna. Trochę szkoda, bo talentu do chwytliwych melodii muzykom odmówić nie można.

Sami możecie to ocenić, bo Offline zostało udostępnione w całości na Soundcloud. Zapraszam na umotywowaną nostalgią sprzed lat przedzakupową jazdę próbną. Albo uznacie, że wystarczy Wam taka forma, bo Offline rzeczywiście nie zachwyca, albo ktoś jednak zostanie oczarowany i pobiegnie w poniedziałek do sklepu.

fsm
31 maja 2014 - 18:27