Kiedy ostatnio dopadły mnie wspomnienia, postanowiłem wrócić do dawno ogranych tytułów, aby zobaczyć, czy dalej są warte świeczki. Po świetnym Gothiku, którego odkurzyłem niedawno, przyszła pora na kolejne gry z mojej zapomnianej szafki – przedarłem się więc przez World of Warcraft, Wiedźmina, Black&White i odnalazłem coś, co dawno temu powodowało wypieki na policzkach. Otworzyłem jednego z moich pierwszych steelbooków i… połamałem jedną z płyt (połamałem to jednak za dużo powiedziane). Jakimś cudem udało mi się jednak ją uruchomić (chociaż instalacja trwała wieki) i mogłem znów zagłębić się w grę, którą uwielbiałem. Z tego też powodu dzisiaj mała zmiana formy: nie skupimy się na kompozytorze (chociaż o nim również kilka słów padnie), tylko na samej grze. Na świetnym Mass Effect.
Sam Hulick jest absolwentem uniwersytetu w Indianie, gdzie studiował programowanie komputerowe. Czuł jednak, że to nie jest do końca to, co chciał robić – poświęcił się więc swojej pasji i zajął się tworzeniem muzyki filmowej. Jego niezwykłe umiejętności szybko pozwoliły mu zdobyć pierwszą pracę oraz nagrodę, po czym poszło już z górki. Jego pierwszym dużym projektem był jednak tytułowy Mass Effect, w którym współpracował z Jackiem Wallem – człowiekiem, który również po całkiem innym kierunku studiów (civil engineering) zdecydował się na poświęcenie swego życia muzycznej kompozycji.
Pierwszą część ME przechodziłem jeszcze na wysłużonym Xboxie 360. Gra wyglądała fenomenalnie (nigdy nie zapomnę wrażenia, które zrobił na mnie pierwszy dostrzeżony Turianin), posiadała bardzo dobrą historię i dobrze skonstruowany gameplay – tak walkę, jak i dialogi oraz eksplorację. Postać Sheparda miała własny głos, co było dla mnie ogromnym plusem, a postacie towarzyszące okazały się równie interesujące co główny wątek fabularny. Jedyne, co nużyło po pewnym czasie, to przeszukiwanie planet i jeżdżenie tym przeklętym Mako, którego miałem dość już po kilku wycieczkach. Przymknąłem jednak na ten jeden mankament oko i bawiłem się świetnie, przechodząc ME trzy albo cztery razy, za każdym razem osłuchując się z muzyką skomponowaną przez Jacka Walla oraz Sama Hulicka. Czy to krótkie i budujące Victory, czy oparty na niskich tonach motyw Suwerena, czy też jeszcze smutne, lecz piękne From the Wreckage nie ma większego znaczenia – każdy utwór jest na swoim miejscu i tylko potęguje aktualnie towarzyszące nam odczucia.
Mass Effect 2 był zdecydowanie bardziej filmowy i takiej też muzyki potrzebował. Zrezygnowano z masy wprowadzających chaos współczynników (osobiście uważam to za wadę), wprowadzono ulepszony system osłon, poprawiono samo strzelanie, dzięki czemu gra stała się dużo bardziej dynamiczna. Pozmieniano klasy (nowy szturmowiec górą!) i zamieniono żmudne przeszukiwanie planet na sprytny mechanizm skanowania. Jest to według mnie najlepsza część serii, intensywniejsza od swojej poprzedniczki, lecz lepiej wyważona od zwieńczenia trylogii. Tutaj usłyszeliśmy pierwszy raz tajemniczego Człowieka Iluzję, motywowaliśmy się w trakcie Misji Samobójczej czy też skłanialiśmy się ku Refleksjom w trakcie romansów. Tutaj próbowaliśmy pozyskać genialnie wymyślonych i wprowadzonych towarzyszy (moimi faworytami zawsze byli Thane i Samara), tutaj w końcu nie chcieliśmy pogodzić się ze swoim smutnym losem i na przekór wszystkiemu przetrwaliśmy zagładę. Mass Effect 2 zajął sobie miejsce na podium wśród moich ulubionych gier i póki co nie zamierza z niego schodzić.
Trzecia część była również grą bardzo dobrą, lecz coś tutaj nie zadziałało tak, jak powinno. Czuło się tę nieuchronną wojnę, która dotyczyła wszystkich ras zamieszkujących galaktykę. Czuło się również cięższą i niepewną atmosferę, kiedy nikt nie czuł się bezpieczny. Samej rozgrywki praktycznie nie zmieniono, lecz nie dawała ona takiej zabawy, jak część druga, a oprawa wizualna zdawała się nawet gorsza. ME3 dalej jednak było źródłem świetnej zabawy, którą niestety przyćmiło fatalnie skonstruowane zakończenie dające nam do zrozumienia, że tak naprawdę nie mieliśmy na nic wpływu, a nasze wybory były pozbawione znaczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet z tragicznym finałem cała seria jest warta polecenia, ponieważ zabiera nas na niezapomnianą przygodę. Cieszy fakt, że BioWare nie zamierza ciągnąć historii Sheparda w nieskończoność. An End, Once, And For All.
Linki:
Strona internetowa Sama Hulicka
Strona internetowa Jacka Walla