Ach, te kotosmoki... Jak wytresować smoka to, moim zdaniem, jedna z najlepszych, najsympatyczniejszych i najbardziej emocjonujących animacji ostatnich lat. Produkcja sprawdzająca się tak samo dobrze jako rozrywka dla młodszego, jak i starszego widza. Zapowiadany sequel miał więc wysoko postawioną poprzeczkę. Czy ją przeskoczył? Nie. Ale doskoczył na tyle wysoko, by ją mocno capnąć zębiskami, a to już coś. Zapraszam na recenzję Jak wytresować smoka 2 z bonusowym narzekaniem na sieć Multikino (to jak dwa wpisy w cenie jednego!).
Wikingowie to nieźli wymiatacze. Mają brody z warkoczami, topory i tatuaże, są groźni, są prawi, a na dodatek ujeżdżają smoki. Choć nie było tak od samego początku (o czym dobrze wiedzą ci, którzy albo czytali książkowy pierwowzór Cressidy Cowell, albo widzieli pierwszą część filmu - kto nie widział powinien szybciorem nadrobić zaległości), to teraz mieszkańcy wyspowej osady Berg są ze smokami zakumplowani - bo jak już raz zdobędziesz lojalność skrzydlatego stwora, to ten zrobi dla ciebie wszystko.
Tak właśnie jest z dwudziestoletnim już Czkawką i jego ukochanym Szczerbatkiem. Chłopak mniej się interesuje przejmowaniem obowiązków wodza, zdecydowanie bardziej woli zwiedzać okolice na grzbiecie kumpla i odkrywać nowe lądy. Podczas jednej z takich wypraw trafia na tajemniczą postać, która o smokach zdaje się wiedzieć przynajmniej tyle samo, co on. A wraz z nową znajomością zbliży się widmo zagłady dla wszystkich latających, ziejących ogniem, kolorowych gadów. Zbyt dużo zdradzać nie będę, bo mimo pewnego istotnego spoilera w zwiastunach, Jak wytresować smoka 2 ma jeszcze kilka solidnych niespodzianek w rękawie.
Film jest cięższy emocjonalnie od swojego poprzednika, co chyba jednak większe wrażenie wywrze na dorosłych widzach, bo maluchy będą zaabsorbowane głownie kolorami i śmiesznymi ryjkami smoków. Nie będę ukrywał - prawie się wzruszyłem podczas dwóch scen, a to w przypadku filmów animowanych jest warte podkreślenia. Nie mamy jednak do czynienia z dramatem, tu nadal chodzi o karkołomne powietrzne ewolucje, obserwowanie smoczych obyczajów (a teraz gadów jest więcej, więc sporo się w tym temacie dzieje), rozwój głównego bohatera i czadową sekwencję walki pod koniec przygody. Wszystkie te rozrywkowe aspekty zrealizowane są w z wielką dbałością o szczegóły - przeróżne detale w tle kadrów potrafią zauroczyć, a to, co wyczynia Szczerbatek absolutnie MUSI wywołać uśmiech. W przeciwnym razie widz jest robotem bez uczuć.
A skoro o Szczerbatku mowa - jego postać też się rozwija i poza byciem tak samo uroczym stworem, jak poprzednio, ma okazję pokazać, kto jest największym zakapiorem na dzielni. Większość smoków ma zresztą swoje 5 minut, co powinno ucieszyć wszystkich bez wyjątku. Jak wytresować smoka 2 jest oczywiście technicznie bez zarzutu, trójwymiar w tego typu animacji sprawdza się solidnie (taką wersję wybrałem), choć domyślam się, że tradycyjnemu seansowi niczego nie będzie brakować.
Twórcy wiedzą, jak dorzucić do pieca - kontynuacja jest większa, odważniejsza, efektowniejsza i ogólnie bardziejsza. Teoretycznie więc powinna być lepsza od pierwowzoru, ale w mym odczuciu nieco zabrakło. Co oczywiście w żadnym stopniu nie umniejsza jakości tej produkcji - to nadal niesłychanie satysfakcjonująca, szalona, emocjonująca animowana jazda (czy też raczej lot). Wyślmeinita rozrywka dla każdego. Po prostu "jedynka" trafiła tak celnie, że "dwójce" nie udało się przepołowić tkwiącej w tarczy strzały do samego końca (ależ metafora!).
A teraz bonusowe narzekanie na Multikino. Przy okazji rezerwowania miejsc na seans odkryłem, że sieć postanowiła stworzyć w większości sal specjalne miejsca VIP. W odróżnieniu od sal Platinum, które całe są ekskluzywne i drogie, miejsca VIP polegają na wybraniu dwóch najlepszych rzędów w standardowej sali i naliczanie sobie dodatkowych 3 złotych do ceny biletu za "najlepsze możliwe doświadczenie kinowe" czy jak to tam sobie firma nazwała. Fotele w tych dwóch rzędach co prawda są szersze i wygodniejsze, ale zabranie czegoś, co było dobre i na tym samym poziomie co reszta, i zamiana tego na coś pseudo-luksusowego to beznadziejny skok na kasę i zupełne przeciwieństwo tego, co chciano osiągnąć. Cinema City w tym momencie jawi się jako przyjaźniejsze i rozsądniejsze kino, szczególnie, że tam fotele od razu były wygodniejsze, a nachylenie sali pozwalało na dużo bardziej komfortowe oglądanie filmu. Be, Multikino!