Recenzja Jak wytresować smoka pojawiłaby się na łamach gameplaya, gdyby tylko serwis ten istniał już w kwietniu 2010 roku, kiedy to smocza animacja trafiła na ekrany kin. Lepiej jednak późno niż wcale, bo produkcja studia Dreamworks to jedna z najlepszych "komputerowych bajek" ostatnich lat i film w równej mierze uroczy, co ekscytujący. Wczoraj wieczorową porą można było go obejrzeć w telewizji, co też uczyniłem - Jak wytresować smoka nadal trzyma się świetnie.
Historia opowiedziana na ekranie bazuje na pierwszym odcinku popularnej serii książek autorstwa Cressidy Cowell i początkowo nie wydaje się niczym wyjątkowym. Jest sobie wioska wikingów, którzy od zawsze walczą ze smokami. Na czele plemienia stoi potężny, brodaty Stoik, jego synem zaś jest chudzielec imieniem Czkawka. Wiadomo więc - tata jest trochę zawiedziony, że syn nie wyrósł na posiadającego dłonie jak bochny chleba wojownika, syn jest inteligentny, wrażliwy i wcale nie chce zabijać smoków, towarzystwo w koło początkowo jest zatwardziałe i odnosi się do naszego młodocianego bohatera z kpinami na ustach, a gdzieś tam w tle jest wplątana młodzieńcza miłość. Nic niezwykłego, choć sympatyczny klimat ma (szczególnie, że groźne, złe, porywające owce smoki zostały zaprojektowane jako pocieszne, kolorowe bestie o kształtach wszelakich). Wszystko jednak zmienia się, gdy pojawia się on:
To Szczerbatek, wyjątkowo rzadki i sprytny smok znany jako Nocna furia. Nikt go nigdy nie zabił, nie upolował, ani nawet nie widział. Jasne jest więc, że nasz szczupły protagonista wejdzie w bliższy kontakt z bestią (w tajemnicy przed wszystkimi, ma się rozumieć). I co? I okazuje się, że smoki nie są wcale takie straszne, a dzięki kontaktom z łuszczastym, ogoniastym kumplem, Czkawka zdobywa nowe, niezwykłe umiejętości. Wszystko, co następuje później, jest mocno osadzone w żelaznych prawach narracji. Jeśli widzieliście jakikolwiek film, w którym dzieciak zaprzyjaźnia się z jakimś stworem, którego z kolei szukają dorośli, możecie sobie wyobrazić dalszy ciąg historii. To na szczęście nic złego, bo autorzy wycisnęli z bateriału bazowego (przy pełnym wsparciu autorki) maksimum emocji maści wszelakiej. Sympatyczne żarty bawią, podniebne ewolucje zachwycają (finał może się równać z wielką bitwą z Avatara), a przez cały czas przejmujemy się losem chłopaka i (przede wszystkim) jego kumpla.
Dlaczego? Powód jest prosty i genialny. Smoki to tak naprawdę koty. Zachowanie gadów (a w szczególności Szczerbatka) zostało oparte o zwyczaje domowych futrzaków - pomruki, drapanie za uchem, kocimiętka, gonitwy za punktem lasera. Wszystko to znajdziecie w Jak wytresować smoka i powiem tyle: sprawdza się to wyśmienicie. Prawdopodobnie przemawia przeze mnie kociarz i sataniści zwykle spożywający koty podczas mszy lub zatwardziali miłośnicy psów mogą mieć nieco mniej entuzjastyczne zdanie, ale co tam. Film jest wyśmienity i basta! Dołóżcie do tego techniczną maestrię (3D w kinie było bardzo prezyjemne, a wczorajsza HD-żyleta nie zostawała daleko w tyle) i otrzymacie produkt kompletny. Mimo 28 lat na karku gorąco zachęcam do zapoznania się z tym dziełkiem (szczególnie, że TVN powtarza emisję jutro o 15:55).