Porządne seriale pochodzące z naszej pięknej ojczyzny można policzyć na palcach pary, w której mężczyzna pracuje jako niezbyt rozważny drwal. Kraje skandynawskie – dla przykładu – pokazały, że nakłady finansowe czy położenie geograficzne (jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi) nie robią żadnych problemów przy produkcji telewizyjnych przedsięwzięć, które mają zachwycić widzów. Spoglądając na „Borgen”, „The Killing” czy „Most nad Sundem”, wszystkie wydane w ciągu ostatnich kilku lat, napełniają się łzami oczęta konsumenta, co to pamięta jeszcze „Pitbulla”, „Odwróconych”, „Alternatywy” czy nawet „Alfabet Mafii”, a który przestał już liczyć na jakąkolwiek rezurekcję rodzimej sztuki z małego ekranu. A może jednak jest jeszcze jakaś nadzieja...?
Z takim pytaniem na ustach pozostaniemy do połowy października, bowiem wtedy odbędzie się emisja pierwszego odcinka nowego show od HBO – „Wataha”, którego produkcją i kręceniem zajmują się Polacy. Katarzyna Adamik (córka Agnieszki Holland) oraz Michał Gazda, obydwoje zaliczyli w swoim życiu okres pracy nad częścią tych ikonicznych, polskich seriali, które wymieniłem powyżej, teraz stoją jednak przed wyjątkową szansą, aby wznieść się na reżyserski piedestał i opracować coś, co zrewolucjonizuje naszą telewizję. Można odnieść wrażenie, że stacje z kraju nad Wisłą trwają w przekonaniu, że absolutnie w żaden sposób nie uda im się zrealizować czegoś, co rozmachem i jakością osiągnie pułap prezentowany przez anglojęzycznych konkurentów, tak popularnych wśród młodego pokolenia. Lepszym wyjściem jest więc zabrudzanie programów telewizyjnych takimi pozycjami jak „Dlaczego ja?” czy „Pamiętniki z wakacje”, które do końca życia odkształcają się na osobowości każdego inteligentnego osobnika, zmuszonego do oglądania choćby minuty tego tragicznego przedstawienia.
My, ci z wyższych sfer, żądający od tego złodzieja czasu, na którego są przecież wydawane w wielkich ilościach nasze pieniądze, produktów nie urągających naszej godności, dopatrujemy się wyzwoliciela naszych otłumanionych umysłów właśnie w postaci „Watahy” możemy go odnaleźć. Historia, którą postara się przedstawić HBO może nie powalać świeżością na pierwszy rzut oka – opowiada ona wszakże o spisku, w który wplątany zostaje kapitan Straży Granicznej o jakże swoisko brzmiących personaliach – Wiktor Rebrow. Ten, zdaje się być głównym podejrzanym w sprawie, w której jego obecność nie ma kompletnie żadnego sensu – wzrok śledczych pada na Rebrowa po tym, jak staje się on jedynym, który cało wyszedł z zamachu bombowego przeprowadzonego na placówce SG. Bohater, w którego wciela się raczej umiarkowanie rozpoznawalny Leszek Lichota, ma podwójną motywację, aby poszukać prawdziwych sprawców tej tragedii – poza wiszącym nad nim widmem postępowania karnego, w wybuchu stracił on również swoją ukochaną – Ewę.
Mamy więc klasyczny motyw (przychodzi do głowy choćby „Drogówka” Smarzowskiego) małego człowieczka, wpadającego na trop afery skomplikowaniem wykraczającej poza możliwości jego umysłu, jednocześnie zagrażającej jednocześnie bezpieczeństwu tak jego, jak i licznych przyjaciół. Dodatkowo, aby pełen schemat został zrealizowany, należy zawrzeć jeszcze zwątpienie, z jakim traktują go przełożeni, kategorycznie zabraniający wszczynania śledztwa na własną rękę. Co, rzecz jasna, nasz protagonista grzecznie zaakceptuje (tia...). Nie znaczy to jednak, że „Wataha” nie będzie zaskakiwać – można się spodziewać, że w tej całej opowieści znajdzie się sporo miejsca, aby zakręcić widzem, szczególnie, gdy (naiwnie?) założy się rzeczywisty wpływ tych niezwykle szanowanych trzech liter, stojących za „Grą o Tron” czy „Detektywem”, wprawionych przecież w szokowaniu, jak mało która telewizja.
Wydaje mi się jednak, że największą zaletą, która wybije się na pierwszy plan „Watahy” będzie, po prostu, Polska, a żeby być nieco bardziej konkretnym – jeden z najpiękniejszych jej rejonów, czyli Bieszczady, na które padło już określenie „najbardziej dzikiej granicy w Unii” podczas zwiastuna. To właśnie on sprawił, że przestałem się martwić czy dzielone z Ukrainą i Słowacją pasmo górskie zostanie przedstawione w godny sposób, bo już kilkanaście sekund „rzutu oka” na rodzimy ułamek Zewnętrznych Karpat Wschodnich robi ogromne wrażenie. Przesadne eksponowanie tego, jak biednym, zapijaczonym i smutnym krajem bywa Polska już mi się przejadło (znowu Ty, panie Smarzowski), dlatego też inne, bardziej pozytywne i obrazowe podejście do naszych cech charakterystycznych, traktuję jako wybawienie.
Nazwałem Lichotę „umiarkowanie rozpoznawalnym”, ciężko jednak oprzeć serial na barkach jednego aktora, toteż do pomocy dostanie on naprawdę solidną, jak na nasze warunki, kadrę pracowniczą: przewija się Andrzej Zieliński z „Odwróconych” czy „Chłopaki nie płaczą”, Bartłomiej Topa, grający często w filmach pana, który nieplanowo nieco zbyt często jest wymieniany w tym artykule, miejsce na planie znajdzie dla siebie rewelacyjny Marian Dziędziel, płeć żeńską będą natomiast reprezentować panie Aleksandra i Magdalena Popławskie, z twarzy podobne zupełnie do nikogo (choć bardziej rzetelni widzowie mogą kojarzyć je z kilku polskich filmideł wątpliwej jakości).
Zdecydujcie sami, czy urokliwe, ale i niebezpieczne Bieszczady, błogosławieństwo i pomoc HBO, kilka znanych twarzy i potencjalnie nie robiący chyba zbyt wielkiego wrażenia wątek fabularny są dla Was wystarczającą liczbą argumentów, aby wysupłać ze swojego zapewnie napiętego terminarza czas na sześć odcinków, które mają składać się na pierwszy (ostatni?) sezon „Watahy”. Ja, człowiek, który żyje nadzieją na to, że kiedyś będzie mógł czytać zachwyty zagranicznych mediów nad naszymi telewizyjnymi tworami, wiem, że jestem w stanie podjąć to ryzyko, założyć w październiku kurtkę moro i przygotować się na tango z wilkami. No i Strażą Graniczną, oczywiście.