O tym, czym jest Boyhood, mogliście przeczytać jakiś czas temu. Dla leniwych skrót: dzieło Richarda Linklatera było kręcone przez niemal 12 lat i stanowi jedyną w swoim rodzaju kronikę dorastania pewnego sympatycznego młodzieńca. Kamera towarzyszy mu od 7 do 18 roku życia, a ekipa filmowa po prostu spotykała się co kilka miesięcy celem stworzenia kolejnego rozdziału z życia Masona i jego rodziny. Ten bardzo ambitny pomysł mógł łatwo przerosnąć reżysera i aktorów, ale na szczęście tak się nie stało - Boyhood to wspaniała, niezwykle życiowa i autentyczna opowieść, którą z czystym sumieniem polecam każdemu miłośnikowi kina.
Dosyć trudno jest pisać o tym filmie skupiając się na fabule (bo takowej w tradycyjnym rozumieniu tego słowa po prostu nie ma) albo pomijając masę pochwał, jakie produkcja zdążyła już zebrać (bo cytowanie tego, jak innym się coś podobało jest łatwe i dodatkowo podkreśla pozytywne wrażenia piszącego, czyli mnie). Zatem zacznę od tego, że Boyhood - jako członek prawdziwej elity - ciągle dumnie dzierży wynik 99% pozytywnych recenzji w serwisie Rotten Tomatoes (2 negatywne oceny i 197 pozytywnych to nie lada wyczyn), a w niespecjalnie lubianym przez niektórych serwisie Metacritic pod plakatem filmu widnieje kwadracik z liczbą 100. Dość powiedzieć, że zachwyt krytyków na Zachodzie jest w zasadzie jednogłośny i często słyszy się, że Boyhood to film roku. Po trwającym ponad 2,5 godziny seansie z całą mocą stwierdzam, że te odważne przewidywania mogą się sprawdzić.
Wszystko zaczyna się, gdy uroczy siedmiolatek Mason leży na trawie przy wejściu do szkoły i czeka na mamę. Szybko dowiadujemy się, że mama i tata się rozstali, a każdy przyjazd Masona Seniora w rodzinne strony jest dla chłopca i jego o rok starszej siostry Samanthy wielkim wydarzeniem. Fakt, że rodzicie Masona się rozstali, jest oczywiście bardzo ważny dla dramaturgii całego filmu, ale - to muszę podkreślić raz jeszcze - nie ma tu typowej narracji, czy opowieści. Boyhood to tylko/aż życie sfilmowane z niezwykłym wdziękiem i sprezentowane publiczności po naprawdę długim czasie. Nie oczekujcie więc zwrotów akcji, Linklater zabierze Was w jedyną w swoim rodzaju podróż mającą swój początek pod wspomnianą szkołą, a kończącą się, gdy Mason staje się pełnoletni i opuszcza rodzinne gniazdo.
Boyhood to tak naprawdę wielki wizualny pamiętnik. Choć przeskoki czasowe są ewidentne, czasem bardzo nagłe, to wszystko wydaje się niezwykle płynne i naturalne. Zmienia się twarz głównego bohatera, jego fryzury, piękniejąca z każdym rokiem siostra, tata i mama nieco przytyją z czasem, a dom znajdzie się w innym mieście, ale nic tu nie zgrzyta, nic nie jest nie na miejscu. Początkowe założenie, by przez ponad dekadę filmować dokładnie tych samych ludzi, opłaciło się w 100%. Do tej pory czegoś takiego w kinie nie było i przez długi czas pewnie nie będzie. Boyhood jest technicznie skomplikowanym przedsięwzięciem (obraz kręcony w 2002 roku wygląda dokładnie tak samo, jak ten z 2013), ale w swoim rdzeniu pozostaje intymną, kameralną i piekielnie satysfakcjonującą opowieścią.
Żeby niepotrzebnie nie strzępić dalej klawiatury (bo tak naprawdę film trzeba zobaczyć, a samo pisanie na niewiele się tu zdaje), wymienię kilka fajnych detali, które zapamiętałem:
Co tu dużo gadać, podobało mi się okropnie. Boyhood to rzecz niezwykła, która nie nudzi się i nie męczy nawet przez chwilę ze swoich całych 163 minut trwania i jestem przekonany, że najnowszy (mimo 12 lat na karku) film Richarda Linklatera wyląduje na filmowym podium roku 2014 nie tylko w moim podsumowaniu. Pierwszorzędna robota, choć z pewnością nie dla każdego.