Pechowa siódemka – czyli o obecnych standardach oceniania gier wideo - Antares - 13 września 2014

Pechowa siódemka – czyli o obecnych standardach oceniania gier wideo

Uwaga, niniejszy tekst został napisany parę lat temu i przeleżał w szufladzie. Dlatego też mój warsztat i niektóre określenia mogą nie być zbyt górnolotne. Treść jest jednak nadal aktualna. 

Na pewno spotkaliście się już z tym zjawiskiem; kupujecie czasopismo branżowe, lub zaglądacie na swój ulubiony portal, celem zdobycia wiedzy o tym, jak poradzili sobie twórcy wyczekiwanych przez Was tytułów. Ze zgrozą stwierdzacie, że najnowsze części kontynuowanych latami serii otrzymały oceny 9/10 lub w najgorszym przypadku 8. Skąd wziąć fundusze na te wszystkie hity? Czy w ogóle opłaca się je kupować, skoro na półce zalegają nieukończone zeszłoroczne przeboje, które w rezultacie nie okazały się aż takie wciągające? A może to kryzys gracza, ze względu na przesyt dobrych gier? Jak to dobrze, że recenzenci czuwają i wiemy, które tytuły są przeciętne i nie warte zainteresowania. Mowa oczywiście o tych „szmirach”, które otrzymały ocenę 7/10.

Początki polskiej prasy poświęconej grom wideo zapamiętam na zawsze. Można by rzec, że na kolejnych numerach Secret Service uczyłem się czytać. Na zawsze, zapamiętam też charakterystyczne określenia takie jak „miodność” wykorzystywane przy wnikliwym opisywaniu kolejnych tytułów. Dziś zdawałoby się, że recenzje opisowe nie mają racji bytu, a tym samym nadal większość recenzentów je uprawia. Wracając jednak do tematu kultowego czasopisma, pamiętam też charakterystyczną ramkę tłumaczącą czytelnikowi, jak należy interpretować to, co umieszczono w „oceniaczce”. I tak też, ocena 10/10 skwitowana była jako „absolutny megahit”. W historii pisma otrzymało ją tylko kilka gier, z czego najbardziej zapamiętałem recenzję kultowego „Final Fantasy 7”. Ocena 9/10 określana była mianem „gry roku” i znowuż, otrzymywały ją naprawdę bardzo nieliczne produkcje. Dziś, gdyby przyjąć opis ocen z Secret Service, mielibyśmy problem, bo okazało by się, że „gry roku” pojawiają się na rynku w każdym miesiącu. Kontynuując wyliczankę, gra oceniona na 8/10 opisana była stwierdzeniem „super – prawdziwa perełka warta swej ceny”, zaś nieszczęsne 7/10, jako „bardzo fajna gierka, można dłużej pograć”. Co więcej, w przedziale 4-6/10 mieściły się wszystkie „przeciętniaki”, z których wiele produkcji ocenionych na 6, było naprawdę interesujących. A dziś? Krążą legendy, że ktoś takie gry kupuje, lecz nikt nie potrafi wskazać gracza mającego którąś z nich w swojej kolekcji.

Problem został chyba przeze mnie dostatecznie nakreślony – dziś skala ocen skurczyła się do przedziału 7-9. Dziesiątki nadal pojawiają się rzadko, zapewne dlatego, że recenzenci zdają sobie sprawę, jak agresywne potrafią być internetowe batalie fanów poszczególnych serii i platform sprzętowych. Zdaję sobie sprawę, że ocena to tylko dodatek, a liczy się treść recenzji. Wiem to przecież choćby dlatego, że sam recenzję pisuję. Niestety, użytkownicy Internetu to ludzie bardzo niecierpliwi, żeby nie powiedzieć leniwi, i dłuższe teksty nie cieszą się wśród nich powodzeniem. Przeciętny gracz ogranicza się do rzucenia okiem na Metacritic, obejrzenia filmików z rozgrywki na YouTube i czasem przeczytania jakiejś krótkiej recenzji lub opinii na forach. W takim wypadku owa wystawiona pod recenzją siódemka, ósemka lub dziewiątka, może mieć naprawdę duże znaczenie. Ostatecznie, niejednokrotnie odbija się na wynikach sprzedaży. Znam wielu graczy, którzy 7/10 traktują, jako swoisty znak ostrzegawczy, iż tytuł totalnie niewarty zainteresowania. Jeśli już ktoś takie gry kupuje, to decyduje się na egzemplarze używane.  Kwestia niskiej miarodajności wystawianych obecnie ocen, jest jednak dużo bardziej złożona i postaram się wnikliwiej przeanalizować.

Jak już wspominałem, większość graczy to ludzie, którzy bardzo cenią swój czas. Obecne gry muszą być dynamiczne i wciągające od pierwszych sekund rozgrywki. Muszą być także łatwo dostępne, co zwęszyli wydawcy , skupiając się na rozwijaniu dystrybucji cyfrowej. Paradoksalnie, nie przekłada się to na jakość samych gier, które często wydawane są z błędami, a poprawiane później „na gorąco” za pomocą pobieranych z Internetu łatek. Boję się myśleć, jak będą wyglądały kolekcje gier konsolowych za kilka lat, gdy serwery z owymi łatkami będą już nieczynne. Część produkcji, stanie się wtedy zupełnie niegrywalna dla kogoś, kto zdecyduje się z nimi zapoznać po raz pierwszy. Widać tu delikatną przewagę rynku PC, gdzie sami gracze nie śpią, tworząc poprawki i modyfikacje do wielu tytułów. Wracając jednak do tematu ocen – skoro gracze chcą mieć „wygodnie i szybko” tak samo podchodzą do tematu recenzji. Długi lub zbyt ambitny tekst oznacza najczęściej zadziałanie zjawiska „too long i didn’t read”, więc recenzenci dwoją się i troją, by zachęcić czytelników. A wiadomo, że przyjemniej się czyta pełen ekscytacji artykuł zachęcający do zapoznania się z jakimś produktem, niż pełną goryczy litanię jego wad. Dlatego też odnoszę wrażenie, że wielu recenzentów woli przymknąć oko na mankamenty pewnych produkcji. Rozumiem, że nie należy się też silić na wymuszony obiektywizm, bo coś takiego w dziennikarstwie nie istnieje. Istotne jest natomiast sensowne wyjaśnienie, dlaczego dany twór kultury podoba nam się, lub nie. Gorzej, jeśli jest to zrealizowane w uproszczonym „młodzieżowym” stylu, jak to często bywa w przypadku recenzji gier wideo. W takim wypadku faktycznie owa dziewiątka na końcu tekstu staje się dla wielu czytelników istotnym wyznacznikiem, czy dana gra jest dobra, czy nie.

Kolejna sprawa, to wszelkiego rodzaju układy, naciski, czy najzwyklejsza w świecie wdzięczność i dobre wychowanie. Niejeden niezależny i opiniotwórczy blog poświęcony naszej ukochanej branży, przestałby być tak niezależny i opiniotwórczy, gdyby wydawcy zdecydowali się go wspierać kopiami recenzenckimi najnowszych produkcji. Człowiek ma dość typowy odruch oceniania lepiej rzeczy, które dostaje za darmo. Czasem dochodzi też do afer, pokroju nacisków Ubisoftu przed premierą „Assassin’s Creed 2” – ponoć pierwsi egzemplarze recenzenckie mieli otrzymać ci, którzy zadeklarowaliby się, że „mają w planach wystawić grze wysoką ocenę”. Zjawisko niskiej miarodajności ocen może działać też w drugą stronę – największe zachodnie portale branżowe bywają bezwzględne wobec wielu tytułów pochodzących od biedniejszych wydawców i małych grup deweloperskich. Coś nie jest oczekiwanym hitem, to można to z czystym sumieniem zrównać na łamach recenzji z ziemią. Problem dotyczy też wszelkich amatorskich stron branżowych, które kopie recenzenckie zdobywają z sieci Torrent – działa wtedy paskudny „syndrom torrenciarza”, dla którego znakomita większość gier nie ma żadnej wartości. Na szczęście, ten ostatni przypadek zdarza się niezwykle rzadko.

Na koniec pragnę postawić pytanie, czy rzeczywiście sztuka recenzowania obecnych produkcji jest tak łatwa, że bez problemu można zdecydować, jakie oceny im wystawiać? Niestety, odpowiedź brzmi „nie”. Niegdyś bardzo łatwo można było rozpoznać, czy dana gra była produkcją o wysokim budżecie, czy niskim. Co więcej, wiele tytułów było mniej złożonych pod kątem samej fizyki i mechaniki działania, przez co recenzentowi łatwiej było „wyłapać” błędy. Z kolei w tych grach, które pozostawiały nieco do życzenia w temacie oprawy audiowizualnej, czy mechaniki rozgrywki, można było znaleźć, lub nie, inne elementy wpływające na ocenę całości. Dziś zadanie to nie jest takie proste, gry zaczynają przypominać interaktywne filmy, a w takim wypadku znaczenia nabierają detale. Jeśli recenzent za bardzo się na nich skupia, w ostateczności zaczyna dzielić gry na te bardzo dobre i bardzo złe, zapominając o tym, że świat składa się z odcieni szarości. Osobiście sam spędziłem wiele miłych godzin zabawy przy produkcjach ocenianych na „nieszczęsną” siódemkę, jednocześnie wiele razy rozczarowując się wychwalanymi pod niebiosa block busterami. Znalezienie takich gier kosztowało mnie jednak nieco wysiłku, gdyż do bramki z numerkiem 7 trafiają obecnie najróżniejsze produkcje. Zarówno te dobre, lecz trochę niedoskonałe, jak i te naprawdę przeciętne, nie warte uwagi. Nie ma na ten problem żadnego „lekarstwa”, gdyż na naszych oczach zmienia się samo dziennikarstwo branżowe. Do lamusa odchodzą recenzje tekstowe, zastępowane przez coraz popularniejsze wideorecenzje i podcasty. W takich warunkach, gracz może sam ocenić, czy dana produkcja mu się podoba, czy nie. Swoją drogą, ciekawe byłyby wersje demonstracyjne danych tytułów, wzbogacone o komentarz recenzenta np. dostępny do pobrania z Internetu. Wątpię jednak, by któryś z wydawców przystał na taki pomysł. Wobec zachodzących zmian jedyne, co przychodzi mi do głowy jako rozwiązanie problemu skali ocen, to zachowanie odpowiedniej dozy zdrowego rozsądku podczas czytania recenzji. Wszak to my konsumenci decydujemy o tym, czy dany tytuł odnosi sukces, lub nie.

Antares
13 września 2014 - 23:51