Kickstarterowe menu wzbogacają nie tylko gry komputerowe, książki, muzyka i planszówki. Coraz częściej i z coraz większą odwagą o naszą gotówkę proszą młodzi filmowcy, dla których zebranie środków jest realną szansą na realizację marzenia, jakim jest pełny metraż. Taką szansę wykorzystał z pewnością Jeremy Saulnier, który w 2012 roku rzutem na taśmę zyskał 37 tysięcy dolarów.
Pozwoliło mu to na stworzenie amerykańskiego thrillera o zemście...która jest tylko przedsionkiem do opowiedzenia szerszej historii o zabijaniu oraz sprawiedliwości. To nie będzie tradycyjna recenzja, bo Blue Ruin nie jest też tradycyjnym obrazem o rozlewie krwi. Saulnier w moim przekonaniu przełamał tym obrazem 3 podstawowe reguły rządzące gatunkiem. Jakie?
Schemat numer 1 – w kinie zemsty główny bohater to exkomandos, exagent CIA/FBI, mężczyzna z militarnym doświadczeniem, tężyzną, siłą, precyzją w działaniu, znający sztukę walki twardziel i pewny siebie osobnik z planem. W Blue Ruin główny bohater to włóczęga, oderwany od swojej rodziny, załamany, zaniedbany żul szukający żarcia po śmietnikach i wody w opuszczonych domach. Jego plan zemsty oparty na spontaniczności i dostępnych w danym momencie środkach, brak doświadczenia w posługiwaniu się bronią, a kondycja przeciętnego Kowalskiego z korporacji nie daje perspektyw na udane akcje.
Rezultat: jeszcze nigdy nie przyszło mi oglądać tak nietypowego bohatera w twardym, wybitnie amerykańskim gatunku. Dwight nosi w sobie wszystkie cechy, za które powinienem go znienawidzić. Tymczasem Saulnier jego wszystkie wady przekuwa w zalety – nieudolność działania bije po oczach realizmem. To nie Neeson, który przewraca do góry nogami cały Paryż, aby odnaleźć córkę. Dwight krąży po Virginii jak wolny elektron, nie analizuje, żyje na granicy ryzyka i zasadza się na swoje cele w myśl zasady „a nuż się uda”.
Schemat numer 2 – w kinie zemsty zemsta jest wisienką na torcie, etapem końcowym, klamrą, która zamyka podróż głównego bohatera. W Blue Ruin zemsta jest początkiem wszystkich problemów, powoduje efekt domina. De facto, mamy tu do czynienia z zemstami sztuk 3, każda następuje po jakimś czasie i wywołuje gniew po danej stronie. Czy będzie to Dwight chcący pomścić rodziców, czy może rodzina Clelandów planująca uwalić bohatera za to, że dopuścił się zbrodni na jednym z nich – nie ma to większego znaczenia. Spirala przemocy nakręca się z każdą minutą, a wojna jak wiadomo rodzi ofiary.
Rezultat: byłem pozytywnie zaskoczony, gdy okazało się, że szybko przeprowadzona zemsta Dwighta jest tylko wstępem do intrygującej historii o „wymianie uprzejmości”. Clelandowie, mimo małej ilości czasu, są przeciwnikiem bardzo ciekawym, bo tak naprawdę wiemy o ich przeszłości niewiele (zakładamy, że nie mają brudów za uszami). Nienawiść Dwighta bierze się z oczywistego faktu i z początku nawet mu się kibicuje. Paradoksalnie, kiedy fabuła robi kilka kroków do przodu – Dwight robi się coraz bardziej ułożony, ale jego czyny poddajemy w wątpliwość.
Schemat numer 3: zakończenie zemsty rodzi happy end (wszyscy żyją długo i szczęśliwie) albo połowiczny happy end (główny bohater ginie, ale robi to dla dobra ogółu). W Blue Ruin zemsta nie doprowadza do żadnego zwycięstwa, konflikt ma swoje zwieńczenie w miejscu „gdzieś daleko w Virginii” na skraju buszu, gdzie nikt nie dowie się co tak naprawdę zaszło.
Rezultat: zakończenie Blue Ruin uważam za niezły czad, bo reżyser mogąc spieprzyć naprawdę wiele rzeczy po drodze doprowadził do godnego finału. Kto ginie, a kto przeżył – tego naturalnie nie zdradzę. Zachęcam do seansu.
Ocena 8/10