Zawsze coś „odstraszało” mnie od jakiegokolwiek rapu, a polskiego – w szczególności. Nie jestem w stanie stwierdzić w jednym zdaniu, dlaczego tak się dzieje – wydaje mi się, że po prostu słucham innego typu muzyki. Ograniczenia jednak to bardzo zła rzecz, szczególnie w świecie tworzonym pięciolinią i wypełnionym nutami – nie mogłem więc ot tak zamknąć się na jakiś gatunek muzyczny, który nie podchodził mi kilka lat temu. Poprosiłem więc dobrego znajomego, aby polecił mi coś z nowości, co będzie w stanie wywrzeć na mnie ogromne wrażenie. Tak trafiłem na Utopię Pawbeatsa.
Jeżeli chodzi o standardowe wydanie, to niestety potwierdziło ono moje przemyślenia – polski rap dalej nie jest muzyką dla mnie. Coś w nim jest nie tak; coś nie pozwala mi w pełni cieszyć się piosenkami. Cały czas tylko mam ochotę coś tutaj zmienić w tekście, gdzieś indziej dorzucić trochę emocji, a jeszcze w innym miejscu coś wzmocnić i coś ściszyć. Wynika to pewnie z wcześniejszego uprzedzenia i nie ukrywam, że jest ono jednym z czynników mojej dzisiejszej ignorancji. Cała płyta jednak dość długo chodziła mi po głowie, a niektóre piosenki jednak przykuły moją uwagę na dłużej i nawet zagościły na moim odtwarzaczu. Nie byłem początkowo w stanie stwierdzić, dlaczego tak się dzieje. Odpowiedź okazała się prosta.
Jakiś czas temu w Internecie pojawiły się instrumentalne wersje wszystkich kawałków z płyty i szybko odkryłem, że to dzięki nim Utopia jest tym, czym jest. Pawbeats jako producent oraz kompozytor sprawdził się fenomenalnie i bity występujące jako tło piosenek tak naprawdę odwalają znaczną część roboty. W niczym nie przypominają jednostajnych i monotonnych „aranżacji”, z którymi zawsze kojarzyłem polski rap. Są to świetne kawałki bardziej przypominające EDM i Chillstep niż raperski podkład i w tym tkwi cała ich potęga. Pianino, gitara, skrzypce… Na dodatek nie jest to po prostu zapętlony 15-sekundowy zlepek sampli, a autentyczna kompozycja, która wprawiła mnie w zachwyt.
Duże znaczenie miało to, że po prostu nie spodziewałem się czegoś takiego. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że od czasu, kiedy ostatni raz słuchałem polskiego rapu z pewnością poszedł on do przodu, ale dopiero Utopia Pawbeatsa uświadomiła mi, jak bardzo zbliżył się on do chwytliwych i wpadających w ucho melodii nawet takim ludziom, jak ja - nie mającym nic wspólnego z rapem. Nie dzięki głębokim tekstom, niesamowitemu flow, śpiewanym, melodyjnym refrenom - a dzięki bitom, które w domyśle miały być tylko wspomaganiem rapera.
Jak dla mnie dobry bit cechuje się przede wszystkim różnorodnością – rap jest sam w sobie dość jednostajny, lecz można go urozmaicić odpowiednim tłem, czego świetnym przykładem jest dla mnie Rap God. Trochę inne klimaty, co prawda to prawda, jednak w trakcie odsłuchu tracku Eminema dopiero zacząłem zwracać na to uwagę. Porównując Cleanin’ out my closet do wyżej wymienionego Rap God od razu słychać ewolucję, jaką przeszedł rapowy bit – z jednostajnej pętli stał się autonomiczną częścią utworu. Takie wrażenie towarzyszy mi teraz, kiedy słucham instrumentalnej wersji Utopii – w niczym nie odstaje ona od swoich rywali z zachodu i z pewnością to nie jest to samo, co te X lat temu, kiedy do moich uszu docierały pierwsze rapowe kawałki.
Nie czuję się na siłach, aby ocenić Utopię w podstawowej wersji, ponieważ dalej do polskiego rapu nie jestem do końca przekonany. Jeżeli chodzi za to o wersję instrumentalną, spotkał mnie ciężki szok – nigdy bym się nie spodziewał, że sam podkład może tak grać na emocjach. Pawbeats najwidoczniej podszedł do swoich bitów nie jak do tła, które ma tylko wypełnić ciszę znajdującą się za pierwszym głosem, ale jak do odrębnej kompozycji, która stanowi o sile utworu. Jak dla mnie – mistrzostwo.