Filmy po brzegi wypełnione akcją są świetnym materiałem na odstresowanie – oglądając je, nie trzeba za dużo myśleć i można w spokoju poświęcić się rozrywce. Na szczęście pojawiają się również ambitniejsze dzieła, które poza scenami walki, strzelaninami, wybuchami i pościgami mają również do zaoferowania intrygę wprawiającą widza w szok i wywołującą niedowierzanie. I o ile w filmach jest to oczywiście mile widziane, tak w książkach konieczne – ciężko byłoby wciągnąć czytelnika w świat przedstawiony w czymś w rodzaju Niezniszczalnych, gdzie w zasadzie czytalibyśmy tylko proste dialogi i opis wielkiej masakry. W moim zbiorze książek sensacyjnych specjalne miejsce zajmuje Robert Ludlum – mistrz kryminału.
Jestem pewien, że wszyscy kojarzą agenta Bourne’a – jeżeli nie dzięki książce, to dzięki filmowi. Jest to najprawdopodobniej najpopularniejsze dzieło Roberta Ludluma (o ile mówimy o „standardowej” trylogii) i stanowi świetny przykład, do czego zdolny był ten pisarz. Łączył realistyczne i prawdopodobne intrygi oparte na do końca niewyjaśnionych i niejasnych wydarzeniach, tworzył zagmatwane, lecz logiczne teorie spiskowe, dorzucał interesujące postacie z bogatą przeszłością, a to wszystko umieszczał w okresach historycznych mających najwięcej do zaoferowania. Napisał w swojej karierze kilkadziesiąt powieści (średnio jedna na rok od debiutu) i wszystkie cieszyły się ogromnym powodzeniem. Z pewnością były wśród nich lepsze i gorsze – z mojego doświadczenia wynika jednak, że Robert Ludlum zazwyczaj nie schodził poniżej pewnego (oczywiście wysokiego) poziomu.
Przygodę z Ludlumem zacząłem właśnie od trylogii o agencie Bourne – była to jedna z pierwszych książek, jakie przeczytałem, i byłem pod ogromnym wrażeniem, jak bardzo można wsiąknąć w świat przedstawiony w powieści. Wrażenie to potęgował fakt, że w zasadzie wydarzenia opisane na odrobinę-zszarzałych-już-kartkach autentycznie mogły się wydarzyć – w końcu akcja, mimo że ma ogromny wpływ na świat zewnętrzny, dzieje się pod przykrywką życia codziennego. Już po pierwszych kilkunastu stronach interesowało mnie, skąd Bourne wziął się na pechowym statku, dlaczego został postrzelony i jak ważną osobistością jest wśród pozostałych agentów. Ciężko było mi wysiedzieć, kiedy autor odsłaniał kolejne karty, a robił to powoli i z odpowiednim wyczuciem, dzięki czemu książka trzyma w napięciu od początku do końca.
Trylogia Bourne’a została również zekranizowana i mimo odbiegania od książkowej historii, filmy zrealizowano z odpowiednim rozmachem. Zostały one ciepło przyjęte i mają nawet wysokie oceny, co niezmiernie mnie cieszy. O Dziedzictwie Bourne’a nie mam nic do powiedzenia – filmu po prostu nie oglądałem, ponieważ według mnie jest to już przysłowiowe odcinanie kuponów i żerowanie na znanej marce (Bourne bez Bourne’a?). Z tym samym zjawiskiem spotkała się oczywiście książka.
Saga Bourne’a jest aktualnie kontynuowana z notatek Ludluma – pieczę nad nią sprawuje Eric van Lustbader. Książki tego autora również posiadam i uważam że przyjemnie się je czyta – niestety, jak dla mnie powinien on zostawić Bourne’a w spokoju. Nie dlatego, że kolejne dziesięć (!) powieści jest złe i nie da się ich czytać – są w końcu napisane porządnie i z pewnością potrafią wciągnąć – ale dlatego, że historia agenta została zamknięta bardzo dobrze w Ultimatum i, nawet jeśli sam Ludlum pewnie chciał ją dalej rozwinąć, tak po jego śmierci kontynuowanie sagi uważam za zbędne. Dajcie Bourne’owi odejść w spokoju.
Od Bourne’a się zaczęło, jednak na nim się nie skończyło. Moją absolutnie ulubioną książką napisaną przez Roberta Ludluma jest Testament Matarese’a, która opowiada nam o sojuszu dwóch nieprzepadających za sobą agentach wywiadu amerykańskiego oraz rosyjskiego. Powieść jest wypchana akcją z każdej możliwej strony, a nić łącząca wszystkie wydarzenia z jednej strony oczywista, z drugiej jednak bardzo dobrze ukryta. Kiedy próbuję przypomnieć sobie jakąś książkę sensacyjną do polecenia znajomym – zawsze wybieram Testament. Zrobił na mnie ogromne wrażenie i mimo że od tamtego czasu pewnie czytałem jakąś lepszą lub zbliżoną poziomem książkę, tak do tej czuję ogromny sentyment. Jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że planują również nakręcić film – w duchu modlę się, aby wykonali go z odpowiednią pieczołowitością.
Poza Testamentem bardzo miło wspominam również Manuskrypt Chancellora oraz Mozaikę Parsifala. Jeżeli dla kogoś Bourne jest przereklamowany, lecz nie chciałby skreślać Ludluma ze swojej listy, polecam jedną z tych trzech książek. Niektóre zwroty akcji oraz wyjaśnienia mogą wydawać się problematyczne – po dogłębniejszej analizie jednak stają się logiczne i nawet skłaniamy się ku zaakceptowaniu ich. A nuż to faktycznie się wydarzyło, tylko autor nie mógł inaczej tego przedstawić jak w fabularyzowanej powieści, aby nie narazić się na przykre konsekwencje? Czytelnicy i tak uważają to za fikcję! I kiedy po skończeniu pierwszych książek miałem dokładnie takie wrażenie, było to dla mnie najlepszą rekomendacją, aby sięgnąć po kolejne.
Zazwyczaj największy problem miałem ze zrozumieniem zawiłości politycznych, w których Ludlum porusza się niczym ryba w wodzie. Na szczęście, nawet jeżeli coś mi umknęło to brak tej wiedzy nie przeszkadzał w zabawie. Wątki bardzo ładnie zazębiają się ze sobą, a dzięki temu, że bohaterowie nieraz wiedzieli mniej ode mnie, nie czułem się też aż tak zagubiony, jak mogłoby się wydawać. Bądź co bądź większość książek jest pisana według pewnego schematu – mamy agentów starających się chronić swoje życie i rozwiązać zagadkę, wielką i tajemniczą agencję stojącą za ich ruchami, zgromadzenie bardzo wpływowych ludzi trzymających w swoich rękach nici zdolne do wywrócenia znanego świata do góry nogami. Pisarz opanował jednak tworzenie według tego schematu do perfekcji i naprawdę ciężko byłoby się do czegoś przyczepić.
Może w przyszłości znajdę lepsze powieści kryminalne, jeszcze bardziej poplątane, ale logiczne i składające się w jedną całość. Nie zmienia to faktu, że Ludlum był pierwszy i pewnie na zawsze pozostanie na specjalnej półce w mojej osobistej biblioteczce.