Recenzję nowego filmu Tima Burtona zacznę od niespecjalnie szokującego wyznania: nie znam biografii malarki Margaret Keane, więc cała pokazana na ekranie historia była dla mnie jakąś tam nowością. Następne wyznanie: Tima Burtona lubię dużo mniej, niż kiedyś. Pan reżyser wyraźnie stracił pazur i od dłuższego czasu leciał na autopilocie. Jego filmy solidny poziom trzymały (w większości), ale zabrakło czegoś wyjątkowego, prawdziwego zaangażowania i odświeżenia portfolio. Wielkie oczy okazały się być próbą dokonania właśnie tego: odnalezienia pasji tworzenia filmów i zrobienia czegoś innego. Próbą całkiem udaną.
Wielkie oczy to najnormalniejszy film Burtona od wielu lat. Charakterystyczne dla niego motywy odnajdziemy w zasadzie tylko w jadowitej, nierealnej kolorystyce kadrów i pokazanej w zwiastunie sekwencji z niepokojącą wizją tytułowych wielkich oczu. Reszta to po prostu aktorzy na planie i naprawdę niezwykła (choć mocno stojąca na ziemi) historia, której scenariusz napisało życie. Na szczęście życie, życie nie jest nowelą. Jest biograficznym dramatem, który zaskoczył mnie dwóch miejscach (ale o tym później).
Główną bohaterkę poznajemy w momencie, gdy zdecydowała się opuścić męża, zabrać córeczkę i wyjechać do San Francisco, by ułożyć sobie życie od nowa. Jest utalentowaną malarką, ale jej prace nie zyskują rozgłosu (może dlatego, że siedzi skromnie i sprzedaje je w formie karykatur malowanych na życzenie przy alejce pełnej innych artystów). Życie Margaret zmienia się w momencie, gdy poznaje Waltera, innego malarza, który jest zauroczony tak artystką, jak i jej pracami. Związek nabiera rumieńców, obrazy Margaret również, a po ślubie niezwykły biznesowy talent Waltera pozwala sprzedawać słynne "wielkie oczy" Margaret za całkiem solidne pieniądze. Jest tylko małe "ale" - Walter przekonał świat, że to on jest autorem prac, bo na przełomie lat 50 i 60-tych społeczeństwo bardziej ceniło sobie wytwory męskich rąk i bardziej poważało panów artystów. Taka argumentacja przemówiła też do samej Margaret, która zgodziła się uczestniczyć w maskaradzie.
Tim Burton po raz pierwszy w swojej karierze zrezygnował z wszystkich towarzyszących mu przez lata aktorów i zorganizował sobie zupełnie nową obsadę. To jest główny element "odświeżający" i duża siła Wielkich oczu. Amy Adams już dawno udowodniła, że jest świetną aktorką, i nawet granie tak ufnej i naiwnej postaci w jej wykonaniu zdaje się emanować siłą. Z kolei Christoph Waltz (zawsze mile widziany)wnosi na ekran mnóstwo energii, ale jego postać jest nieco przeszarżowana. A może to kwestia kontrastu? Łagodna tłumiąca swoje smutki wewnątrz Margaret, kontra ultra-ekspresyjny, wiecznie uśmiechnięty, ale szalony w środku, Walter... Tak czy siak, duet jest udany. Nawet Danny Elfman (z niego Burton nie zrezygnuje chyba nigdy) stworzył ciekawą muzyczną oprawę, niespecjalnie zwariowaną, pasującą do epoki, mało elfmanowską.
Tim Burton dawna nie skupiał się tak bardzo na postaciach, a nie na obrazkach i wyszło mu to na zdrowie. Nie jest to żadne arcydzieło, zaś poza dwoma zaskoczeniami (początkowe sceny kazały mi sądzić, że teraz fabuła się cofnie, tymczasem poszliśmy dalej, a widz w ten prosty sposób został zapoznany z naznaczoną przez los postacią głównej bohaterki; druga niespodzianka pojawiła się dużo później w postaci fajnie pokazanego zwrotu akcji) całej historii zabrakło mocniejszego ciosu, czegoś zapamiętywalnego i wciągającego widza w głąb tego świata. Wielkie oczy okazały się nieco zbyt płaskie, ale świadomość, że to wszystko zostało oparte na prawdziwych wydarzeniach, dodała filmowi smaczku. Pojawiła się myśl: ale to naprawdę tak było? Nie chce się wierzyć! I za to plus.
W ogólnym rozrachunku Wielkie oczy to dobre kino. Ślicznie nakręcone, dobrze zagrane, interesujące i życiowe. Jeśli następną propozycją Burtona będzie coś w stylu Dużej ryby (idealne proporcje szaleństwa i magii z dziwaczną, ale prawdopodobną stroną życia), to znowu będę z pana reżysera bardzo zadowolony.