Nazywam się Francis York Morgan, ale proszę, mówcie mi York. Wszyscy mnie tak nazywają. W swojej karierze agenta FBI rozwiązałem wiele niezwykłych spraw. Podobno te najdziwniejsze, rytualistyczne morderstwa to tylko jeden procent wszystkich zabójstw. Mnie jednak trafiały się tylko one. Ale nigdy nie zetknąłem się ze sprawą tak dzwiną i tak mroczną, a jednocześnie tak fascynującą, jak zabójstwo Anny Graham, mieszkanki Greenvale – miasteczka na północnej granicy Stanów. Przez całe życie miałem do czynienia z wydarzeniami, które nie do końca potrafiłem wytłumaczyć. Nic mnie jednak nie przygotowało na to, co miało zdarzyć się w tej pozornie spokojnej i zwyczajnej mieścinie.
Do Greenvale przybyłem sam. Może nie całkiem sam, oczywiście był ze mną Zach. Zach chodził wszędzie tam, gdzie poszedłem ja, tym razem nie mogło być inaczej. Był mi potrzebny jak nigdy dotąd. Czułem to w kościach – w tej sprawie było coś, czego nie było w żadnej poprzedniej. Coś wielkiego i niepojętego wisiało nad tym miasteczkiem. Nie wiedziałem jeszcze co to znaczy, nie mogłem być pewien czy to, co widzę, to jawa czy sen. Byłem jednak przekonany, że odpowiedzialność za tę sprawę spoczywa całkowicie na moich barkach. Jeszcze zanim na dobre wjechałem na teren miasteczka, okoliczne lasy dały mi do zrozumienia, że nie jestem mile widziany. Szalejąca burza, nienaturalne cienie kryjące się wśród drzew... Wtedy też spotkałem go po raz pierwszy – Mordercę w Płaszczu.
Zjechałem z drogi z piskiem opon. Mój samochód nie miał tyle szczęścia co ja, jego żywot zakończył się definitywnie w pobliskim rowie. Zach cały czas mi towarzyszył – małomówny, jak zwykle. Zabawna sprawa, z tym Zachiem. Był ze mną odkąd pamiętam. Czasami odnosiłem wrażenie, że kieruje moimi poczynaniami, pomaga mi podejmować decyzje, przejmuje nade mną kontrolę. To by nawet tłumaczyło, dlaczego taki ze mnie słaby strzelec. Oj tak, wstyd mi się przyznawać, ale celowanie zajmuje mi wieki i wymaga ode mnie takiego skupienia, że trudno mi nawet poruszać nogami podczas strzelania. Odbiegam jednak od tego co najważniejsze – sprawy morderstwa.
A więc stałem tam, w środku jakiegoś leśnego parku (dodam, że bardzo zaniedbanego jak na dzisiejsze czasy), obok wraku mojego samochodu. Powietrze zrobiło się gęste, drzewa pokrywały czerwone jak krew liście, a niebo nabrało piekielnej aury, jakby nadchodził jakiś kosmiczny kataklizm. Wiedziałem, że Morderca czai się gdzieś w pobliżu, a mózg zaczął mi płatać figle. Niewiele pamiętam z tych momentów, jedynie dużo czerwieni i czające się w ciemnych zakamarkach demoniczne upiory, z zastygłymi na twarzach krwawymi uśmiechami. Zachowałem jednak zimną krew i skupiłem się z całych sił na tym, co robię najlepiej – profilowaniu kryminalnym. To był swojego rodzaju dar, udało mi się znaleźć sporo wskazówek, które poukładałem w głowie w miarę logiczną całość. Były to w większości niewyraźne przebłyski, ale dawały mi ogólny zarys tego, co mogło wydarzyć się w danym miejscu i – co najważniejsze – co działo się w głowie samego sprawcy.
Pomimo wysiłków Mordercy w Płaszczu, udało mi się wydostać z lasu i dotrzeć na teren Greenvale, gdzie spotkałem się z tutejszymi władzami. Miejscowy szeryf nie był zachwycony moją obecnością, co nie jest żadnym zaskoczeniem, nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego. Jego zastępczyni była o wiele sympatyczniejszą i skłonną do współpracy osobą. Odwieźli mnie do hotelu, a moje dochodzenie mogło się w końcu rozpocząć. Następnego ranka zacząłem poznawać mieszkańców, cóż to była za zgraja! Każdy następny dziwniejszy od poprzedniego. Podstarzała właścicielka hotelu – sposób w jaki chodziła przypominał mi te upiory, które widziałem wcześniej w lesie. Był grabarz, który wyglądał jakby sam dopiero wyczłapał się z grobu. Była też kobieta, która wszędzie chodziła z garnkiem – ciekawe skąd ją wytrzasnęli. A, no i nie można zapomnieć o starym milionerze, który po swój obiad jeździł do taniej, miejskiej jadłodajni i rozmawiał ze wszystkimi poprzez służącego, który zawsze mówił wierszem. To zresztą tylko kilka przykładów – nigdy wcześniej nie widziałem nigdzie takiej... jakby to ująć... menażerii. O dziwo, nie było to nawet jakoś bardzo rażące. Całe miasteczko było dziwne i nawet należało oczekiwać, że z mieszkańcami nie będzie inaczej.
Dni mijały oczywiście na prowadzeniu śledztwa. Szeryf był na tyle miły, że użyczył mi swój samochód i dał wolną rękę w zwiedzaniu mieściny. Dochodzenie przez większość czasu kontynuowało ten sam schemat. Jechałem na miejsce, pojawiał się Morderca w Płaszczu, liczący na zamknięcie mojego śledztwa w trybie natychmiastowym, a razem z nim te istoty, które nie były jednak wielką przeszkodą dla mojego pistoletu. Następnie odnajdywałem potrzebne wskazówki i na wierzch wychodziły kolejne dowody. Pomiędzy odwiedzinami w miejscach powiązanych bezpośrednio ze sprawą, robiłem przystanki u mieszkańców podczas ich codziennych zajęć. Czasami komuś pomagałem w jakiejś drobnostce, licząc że w ten sposób dowiem się czegoś więcej o tutejszej społeczności i być może nawet o samym mordercy. Poza tym oczywiście wpadałem do hotelu, żeby się przebrać i umyć. Chociaż można odnieść wrażenie, że mógłbym powtarzać ten schemat w nieskończoność i umrzeć z monotonni, wcale tak nie było. Z każdą kolejną rozmową i z każdą znalezioną wskazówką krąg się zacieśniał, a ja byłem coraz bliżej rozwikłania zagadki. To jedynie potęgowało moją determinację.
Mogłoby się wydawać, że cała ta przygoda to była sielanka w mieścinie pełnej przemiłych ludzi, albo kolejne śledztwo, takie jak pozostałe. Nic z tych rzeczy, sprawy szybko przybrały wyjątkowo mroczny obrót. Podejrzanych przybywało, a morderca nie zamierzał czekać bezczynnie, aż odkryjemy jego tożsamość. W pamięć wryło mi się wiele niepokojących i odrażających obrazów, które były dziełem naszego sprawcy. Co jak co, ale wyobraźni nie można mu było odmówić. Wszędzie gdzie się pojawiał, atmosfera okolicy drastycznie się zmieniała. Jego działania kontrastowały boleśnie z klimatem miasteczka. W jednej chwili siedzieliśmy w tej taniej, ale naprawdę dobrej restauracji, rozmawiając i śmiejąc się, a nie później niż po dziesięciu minutach znajdowaliśmy się w miejscu jak z koszmarów. Zawsze wchodziłem na miejsce zbrodni sam, to nie było zadanie dla władz miasteczka. Szeryf i jego zastępcy mieli do czynienia najwyżej z kradzieżami, albo zakłócaniem spokoju. Rzeczy, których dokonywał Morderca w Płaszczu mogłyby doprowadzić najsilniejsze umysły do szaleństwa.
O tak, Greenvale odcisnęło swoje piętno także na mnie. To były wydarzenia, których nigdy nie zapomnę i które zmieniły moje życie. Czy czegoś żałuję? Tak – tych, których nie udało mi się uratować. I tych wszystkich zakątków miasta, których nie zdążyłem zwiedzić. Tych małych tajemnic, których nie odkryłem i starych filmów, o których zapomniałem podyskutować z Zachiem podczas naszych codziennych przejażdżek. Ale czy zmieniłbym cokolwiek? Nie. Chociaż wciąż jestem w szoku i trudno mi ogarnąć to wszystko co wydarzyło się w ostatnich dniach, wiem, że nic nie stało się bez powodu. Moje sumienie jest czyste, dałem z siebie wszystko, a moje decyzje były słuszne. Wszelkie ich konsekwencje zabiorę ze sobą dalej. Dobre momenty będę wspominał z przyjemnością i nie pozwolę tym złym, aby mi w tym przeszkodziły, tylko wyciągnę z nich należytą mądrość. Sprawa zamknięta, a w przyszłość mogę spojrzeć z podniesioną głową, bo mam przeczucie, że najlepsze dopiero przede mną.
Wersja tl;dr dla osób, które nie przepadają za fabularyzowanymi tekstami: Idźcie zagrać w Deadly Premonition, to gra jedyna w swoim rodzaju. Pozycja obowiązkowa, zwłaszcza dla fanów Twin Peaks. Dziękuję i życzę dobrej zabawy.