Nazywam się Francis York Morgan, ale proszę, mówcie mi York. Wszyscy mnie tak nazywają. W swojej karierze agenta FBI rozwiązałem wiele niezwykłych spraw. Podobno te najdziwniejsze, rytualistyczne morderstwa to tylko jeden procent wszystkich zabójstw. Mnie jednak trafiały się tylko one. Ale nigdy nie zetknąłem się ze sprawą tak dzwiną i tak mroczną, a jednocześnie tak fascynującą, jak zabójstwo Anny Graham, mieszkanki Greenvale – miasteczka na północnej granicy Stanów. Przez całe życie miałem do czynienia z wydarzeniami, które nie do końca potrafiłem wytłumaczyć. Nic mnie jednak nie przygotowało na to, co miało zdarzyć się w tej pozornie spokojnej i zwyczajnej mieścinie.
Temat ten dedykuję wszystkim czytelnikom, którzy przeżywają losy literackich bohaterów. Którzy utożsamiają się z wykreowanymi przez autorów postaciami. Dlaczego? Ponieważ niniejszy tekst dotyczyć będzie właśnie ich. A przede wszystkim tego, czy my w swoich myślach dodajemy im głosy podczas dialogów oraz monologów.
Kolonia karna. Miejsce, do którego trafiają największe szumowiny. Miejsce, do którego trafił również nasz bohater z bliżej niewyjaśnionych przyczyn. Górnicza Dolina znajduje się na południu wyspy Khorinis. Bagna, góry, pustkowia, lasy to widoki nieobce każdemu, kto choć raz znalazł się pod magiczną barierą. Trafiamy tam z bliżej niewyjaśnionych przyczyn. Na koniec okaże się, że za parę lat Bezimienny będzie znany jako Rhobar III w całej Myrtanie. To tu swój początek ma saga Gothic, do której nie wliczam nieudanej Arcanii oraz pseudo dodatku pod tytułem Zmierzch Bogów do trzeciej części gry. Coś mi się wydaje, że klimat tego miejsca już chyba nigdy nie powróci.
Każdy z nas ma jakieś swoje wspomnienia związane z grami. Przeważnie dotyczą one starszych gier, w które graliśmy ładnych kilka(naście) lat temu. W większości przypadków z tymi grami wiążemy miłe dla nas chwile i wspomnienia. Wtosięgrało to cykl felietonów, który przywodzi starsze produkcje, pojedyncze misje czy momenty, które przeszły do historii elektronicznej rozrywki. Wtosięgrało to sentymentalny powrót do przeszłości i gier, które lata świetności mają już za sobą, ale o których wciąż pamiętamy. Tym razem przeniesiemy się do słoneczno-różowego Vice City, by powspominać jak to podczas zachodu słońca wkurzało się przechodniów i policję. Jeśli słuchać Haddaway - What Is Love i Toto - Africa, to tylko w GTA: Vice City!
Atmosfera panująca w grze buduje nie tylko uczucie immersji, ale i więź pomiędzy graczem, a światem przedstawionym przez programistów. Do tego stopnia, iż ten wnika w uniwersum bez reszty, czując się tym samym bohaterem danej opowieści. Bywa i tak, że w tym aspekcie bardzo pomocna okazuje się towarzysząca nam muzyka. I to nie tylko taka dostosowująca się pod daną akcję, ale przede wszystkim budząca realizm odpowiedniego miejsca.
Na początek małe zadanie. Wybierzcie sobie teraz dowolny, multiplatformowy tytuł. Pamiętajcie, by była to produkcja, w którą graliście zarówno na konsoli, jak i na własnym blaszaku - i nie myślę tutaj o krótkiej partyjce w supermarkecie, a o dość dokładnym „wejściu” w świat gry w spokojnym środowisku domowego zacisza. Wiem, dużo wymagam, ale spokojnie, to już koniec listy moich żądań. Teraz odpowiedzcie sobie sami, czy możecie stwierdzić, iż dany tytuł coś zyskał, bądź też stracił, w zależności od platformy na której go ograliście? Nie chodzi mi tutaj o oczywiste różnice, jak pomiędzy graniem w FPS’a czy strategię na konsoli bądź też w bijatykę za pomocą klawiatury. Chcąc, abyście pokopali trochę głębiej, zadam więc kolejne pytanie. Czy inFamous 2 byłby tym całym nieSławnym w swojej drugiej odsłonie, gdyby ukazał się również na pecetach? Czy nie utraciłby swojego charakterystycznego klimatu, tego „czegoś”, co towarzyszyło mu podczas rozgrywki na konsoli rodem z firmy Sony? Nie wodząc już nikogo za nos, postaram się przejść do sedna poruszonego tematu i celowości przedstawionej powyżej rozkminy.
Zima atakuje ponownie. Tego wpisu nie było w planach, ale wasze komentarze pod poprzednim artykułem uświadomiły mi, jak oczywiste i interesujące growe zimy pominąłem. Ostatnia porcja dla ludzi poszukujących mroźnego klimatu w monitorze. Przedstawiam dziewięć (+1) najciekawszych zaproponowanych przez was gier, których brak w poprzednim zestawieniu kłuje po oczach.
Do początku kalendarzowej zimy - która ponad wszelką wątpliwość jest moją ulubioną porą roku - zostało jeszcze trochę ponad tydzień, ale jako że w wielu miejscach Polski możemy już zauważyć za oknami sporą warstwę białego puchu, postanowiłem zrobić krótkie zestawienie gier, w których ulokowane pośród śniegu poziomy zrobiły na mnie największe wrażenie.
Zdarzało mi się polecać interesujące gry, na wszystkie sposoby wychwalając je przed znajomymi. Mogłem w uniesieniu opisywać kolejne mechaniki, rozpływać się nad muzyką, czy wyjątkowo dramatycznym przerywnikiem. Cóż z tego, kiedy czasami tak ciężko jest przełożyć wrażenia na słowa, zwłaszcza gdy nasze zaangażowanie stanowi część składową doświadczenia. Dlatego, gdy widać było, że nieporuszony słuchacz kiwał tylko głową, w nie do końca szczerym zrozumieniu, pozostawało mi tylko zakończyć zdaniem: No, gra ma po prostu duszę. Na tę frazę-klucz oblicze słuchacza zwykle rozjaśni się, a błysk w oku będzie oznaką porozumienia – właśnie przywołane zostały wszystkie chwile z grami, które i w jego odczuciu, z pewnością duszę posiadały.
Mówicie, że grafika i warstwa dźwiękowa, to najważniejszy element gry? Pffff. A może fabuła? Hahaha. Nie. No to rozgrywka? Oczywiście, że nie. Ogromnym wyzwaniem dla twórców, to stworzenie odpowiedniej atmosfery w świecie ich produkcji, która to zatrzymałaby graczy na dłużej, czy też wyryła swoją nazwę w którejś z wałd mózgownicy. Niewielu udało się coś takiego, ale tytuły, które wyszły spod ich rąk, będziemy wspominali bardzo długo i zawsze będą dla nas grywalne. Takich gier znalazło się u mnie tylko pięć, albo aż pięć. Gier, które wiecznie będą mi się kojarzyć ze słowem klimat.