Jeżeli filmowa seria dobija do numeru 7, możesz od niej oczekiwać wszystkiego najgorszego. W przypadku Szybkich i Wściekłych było jednak trochę inaczej. Po klęsce (artystycznej, bo finansowo było bardzo dobrze) Tokyo Drift producenci postanowili jeszcze raz zaufać Justinowi Linowi, a ten nie zawiódł. Wyciągnął markę z bagna i podarował widzom 3 udane produkcje.
Kasa się zgadzała, fanów przybywało, a uniwersum F&F rosło w siłę. Pech jednak chciał, że w trakcie zdjęć do najnowszej odsłony zginął Paul Walker i twórcy musieli zmienić plany. Dla świeżaka na stołku reżyserskim – Jamesa Wana – była to sytuacja niemal podbramkowa. Tym bardziej jestem pełen podziwu, że udało się to wszystko zaszyć, wyklepać i wstawić do kinowego garażu.
Po śmierci Walkera produkcja filmu na kilka miesięcy zahamowała. Aktor zostawił wszystkich w kłopotliwej sytuacji, albowiem miał za sobą już połowę zdjęć. Wyzwanie było nieziemskie, a przecież jednego z głównych bohaterów nie można ot tak usunąć z fabuły. Wan z producentami zdecydował, że zmodyfikowana historia będzie hołdem dla aktora, a przy tym otworzy furtkę do stworzenia kontynuacji przygód znanej paczki. Efekt jest z jednej strony mocno średni. To właśnie elementy obyczajowe – w tym absolutnie topowe zakończenie – są chyba najbardziej strawne i nie boli od nich prawa półkula mózgowa. Z drugiej, zabrakło lepszych rozwiązań dla samej warstwy rozrywkowej. Jest szybko, wściekle, efektownie, ale pędzi to nie wiadomo do końca w jakim kierunku.
Dlaczego? Zabrakło zdecydowania, który wątek powinien przewodzić. Zwiastuny lansowały zemstę Jasona Stathama, tymczasem w 7-ce staje się on po 20 minutach postacią z drugiego planu, która pojawia się tylko epizodycznie. Srogie rozczarowanie to mało powiedziane, zwłaszcza po ujawnieniu tej postaci jeszcze w poprzedniej części. Zemsta nie jest więc tak słodka i brutalna jakby mogło się wydawać, co więc nam pozostaje? Głupi, nadęty i przefiltrowany przez blockbustery wątek „skoku stulecia” po supernowoczesne urządzenie. Dołóżmy do tego hakerkę, strzelaniny po całych miastach, skoki przez 3 wieżowce, drony bojowe, tajemnicze organizacje, popisy kaskaderskie zahaczające o styl „god mode on” i oto mamy – obiecaną rozpierduchę, która robi wrażenie, a o której lepiej myśleć w kategoriach wizualnych niż naukowych. Nie uważam przy tym, iż tej części przekroczono poziom przegięcia ustanowiony przez 6-tkę. Częstotliwość wypadków i wychodzących z nich bez szwanku bohaterów zahacza jednak o kreskówkę. Tutaj niemal każdy jest małym bogiem i jedzie na nieśmiertelności.
Film Wana to radosna rozwałka w ładnych sceneriach (sekwencja w kaukaskich górach – czapki z głów), a przy tym ciężki orzech do zgryzienia dla kogoś kto bardzo wysoko ocenił dzieła Justina Lina. Mimo mojej ogromnej sympatii do Malezyjczyka, nie udało mu się w moim przekonaniu przemycić własnego stylu. Całość prezentuje się jak produkt zrobiony od kalki poprzedników, z kilkoma błędami i nietrafionym humorem. Z materiałów przedpremierowych wynika, iż wiele sekwencji zostało zrealizowanych w praktyczny sposób. Produkt kinowy zawiera jednak sporo fałszywych nut podkręconych przez komputery, a fabule brakuje tego kumpelskiego luzu jakim charakteryzowały się obrazy Lina. Sporym grzechem Wana jest również słabe wykorzystanie 2 gwiazd kina kopanego: The Rocka i Tony'ego Jaa.
Czy mimo tych wad warto wybrać się do kina na siódmą odsłonę? Jeżeli czujesz więź z bohaterami, jak najbardziej tak. Ostatnie minuty to jeden wielki sentyment i szacunek dla Paula Walkera. To również idealne zamknięcie wątku jego postaci, która już wcześniej wydawała się troszeczkę odsunięta na boczny tor. Oczekujesz bombastycznego blockbustera za miliony dolarów i nie ma dla Ciebie znaczenia, o co chodzi i za czym wszyscy tak gonią? Obraz również spełni twoje oczekiwania. Jeżeli chciałbyś oprócz wyścigów, walk i strzelanin zobaczyć choćby odrobinę sensowne dialogi, wciągnąć się w intrygę i okazjonalnie pośmiać – wizyta już taka oczywista nie jest.
OCENA 6/10
Ciekawostka 1 - jeżeli ktoś nie chce oglądać całego filmu, a ma ochotę zobaczyć jak się kończy, niech obejrzy poniższy klip od 2:30:
Ciekawostka 2 - Walker miał swój "Diesel Time!!!":