Dorastając z animacjami Pixara - Venom - 2 lipca 2015

Dorastając z animacjami Pixara

Jeśli zastanawiacie się czasem, które studio z wielkiej trójki: DreamWorks, Walt Disney, Pixar jest dziś najlepszym twórcą filmów animowanych, to śpieszę z podpowiedzią - to, którego maskotką jest charakterystyczna biurowa lampka. Oto historia mojego dorastania spleciona z najlepszymi pełnometrażowymi animacjami Pixara.


PROLOG

Urodziłem się na początku lat 90-tych. Pixar narodził się trochę ponad 10 lat wcześniej, początkowo pod imieniem The Graphics Group, jako część dywizji studia Lucasfilm poświęconej rozwojowi efektów komputerowych. W 1986 roku moi rodzice jeszcze się nie znali, tymczasem Pixar poznał kolejnego ze swoich najważniejszych ojców. Po Edwinie Catmull i Johnie Lasseter stał się nim sam Steve Jobs, który w owym czasie wykupił od George’a Lucasa wspomnianą wyżej dywizję i ochrzcił ją imieniem, które znamy dzisiaj. Narodził się wówczas również Luxo Jr. – biurowa lampka - jedna z pierwszych dowodów możliwości technologii komputerowej animacji – która z czasem stała się logo studia. W roku 1991 moi rodzice biorą ślub, Pixar postępuje podobnie, wchodząc w mariaż z Waltem Disneyem, z którym to związany (choć w zmienionej formie) jest po dziś dzień. Ja być może znajdowałem się wtedy w planach na przyszłość świeżo pobranej pary, za to na pewno planowane były przynajmniej 3 filmy, które powstać miały w efekcie umowy dzisiejszych gigantów animacji. Pierwszym z nich miał być…


ROZDZIAŁ #1: „Toy Story”    

Przeskoczmy w czasie do roku 1995. Aż do premiery „Toy Story”, które okazało się międzynarodowym hitem i przełomem w dziedzinie animacji, Pixar zmagał się z problemami finansowymi. Sytuacja była nieciekawa do tego stopnia, iż Steve Jobs, wówczas prezes zarządu, rozważał sprzedaż studia – najprawdopodobniej na rzecz Microsoftu. Premiera pierwszego pełnometrażowego filmu animowanego zmieniła bieg zdarzeń o 180 stopni – Pixar zebrał pochwały i pieniążki, a także wszedł na giełdę, stając się największym debiutem roku. Dzięki owemu sukcesowi, z czasem udało przeprowadzić się do większego „domu” w Emeryville (Kalifornia), który to obecnie stanowi ciągle główną siedzibę studia.

W podobnym okresie „na swoje” przeszli także moi rodzice, ale moje pierwsze spotkanie z Chudym i Buzzem Astralem nastąpiło 2-3 lata później. W wieku ok. 6 lat pożyczyłem kasetę VHS od sąsiadki – z bajeczką, którą od tamtego czasu obejrzałem niezliczoną ilość razy, wykuwając na pamięć imiona wszystkich postaci i część linii dialogowych. Potężny sentyment jakim dziś darzę animację wiąże się oczywiście z tym, że w owym czasie była ona spełnieniem najskrytszych dziecięcych marzeń o zabawkach, które żyją własnym życiem. Zasługi „Toy Story” rozpoznała także Akademia Filmowa, która przyznała John’owi Lasseter Oscara (w kategorii Nagroda Specjalna) za opracowanie i inspirujące zastosowanie technik umożliwiających powstanie pierwszego filmu pełnometrażowego przy użyciu animacji komputerowej.

Mama przypomina mi czasem, że miałem być dziewczynką. Niewiele brakło, aby również „Toy Story” narodziło się w innej formie – pierwszy szkic filmu zakładał, iż Chudy będzie sarkastycznym cwaniakiem, dokuczającym ciągle innym zabawką. Całe szczęście ówczesny prezydent działu animacji Walta Disney’a nakazał rozpoczęcie projektu od nowa. Później również zmieniały się zamysły – początkowo głosem Chudego miał zostać Paul Newman – reprezentujący stare Hollywood, a głosem Buzza przemówić miał Jim Carrey, symbol młodości i nowej fali filmowców. Niski budżet nie pozwolił jednak na angaż sław, a zanim pojawili się Tom Hanks i Tim Allen, rolę astronauty odrzucił Billy Crystal, co później określił największym błędem w swojej karierze.


ROZDZIAŁ #2: „Toy Story 2”

Dawno, dawno temu powstało „Dawno temu w trawie”, drugi z filmów Pixara nie odniósł jednak tak spektakularnego sukcesu jak jego poprzednik. Ciągle była (i jest) to jednak urocza, wyróżniająca się i pełna humoru animacja, którą obejrzałem po raz pierwszy również na kasecie VHS – tym razem jednak sprowadzonej do domu przez ojca, który w owym czasie prowadził wypożyczalnię filmów video, a z Niemiec sprowadzał magnetowidy. W małżeństwie moich rodziców wszystko szło po myśli, czego wyrazem stała się trójka kolejnych potomków. Pixar i Disney znaleźli się tymczasem w konflikcie – ci drudzy chcieli, aby sequel przygód Szeryfa Chudego stał się filmem dedykowanym od razu rynkowi kaset video, ci pierwszy postawili jednak na swoim i choć nie byli zadowoleni z kształtu umowy, doprowadzili w 1999 r. do premiery kinowej „Toy Story 2”. Ta stała się ewenementem, w wielu aspektach przewyższając pierwowzór i zaprzeczając niepisanej regule gorszych kontynuacji.

Seans „Toy Story 2” to jedno z najważniejszych wspomnień mojego życia. Oto bowiem film ten stał się przyczyną mojej pierwszej wizyty w kinowej sali. Urywki pamiętam do dziś – kiedy po raz pierwszy melodia wybrzmiała z głośników, skuliłem się w fotelu i zapytałem taty, czy można to ściszyć. Nie pamiętam, żebym wcześniej usłyszał coś tak głośnego. Nie pamiętam także dlaczego, ale najbardziej śmiałem się na scenie, w której brygada zabawek przekracza ulicę, kamuflując się pod pomarańczowymi słupkami drogowymi. Pamiętam Zurga i wizyty w McDonaldzie, w trakcie których tata pozwalał mi kupić tyle zestawów, żeby skompletować większość zawartych w nich zabawek – figurki Chudego, Buzza i Mustanga są ze mną do dziś. Sam film oglądałem później jeszcze wiele razy, za każdym razem doceniając nowe, niezrozumiałe wcześniej aspekty – takie jak sparodiowanie kultowych scen „Gwiezdnych Wojen” czy „Parku Jurajskiego”. Ja, inni widzowie, fani, dzieci, dorośli, recenzenci, słowem wszyscy i ich mamy są zgodni – „Toy Story 2” to kolejna ikona ogólnie pojętej kinematografii.


ROZDZIAŁ #3: „Potwory i spółka”, „Gdzie jest Nemo?”, „Iniemamocni”

Pixar dorobił się w końcu kolejnych dzieci – odpowiednio w 2001 roku przedstawiając Mike’a Wazowskiego i James’a P. Sullivana, w 2003 roku wyruszając na poszukiwania rybki Nemo, a w 2004 roku zaglądając do rodziny superbohaterów. Każdy z tych filmów został rewelacyjnie przyjęty, szczególnie „Gdzie jest Nemo?”, którego fantastyczne recenzje przełożyły się na oszałamiający sukces finansowy – dziś wynoszący prawie miliard dolarów.

„Potwory i spółka” zebrały takie tuzy wielkiego ekranu jak John Goodman, Steve Buscemi i Billy Crystal, który po odrzuceniu roli w „Toy Story” tym razem zgodził się w ciemno. Historia dwójki sympatycznych potworów i dziewczynki, która trafia do ich krainy podbiła serca widzów (a piosenka "If I Didn't Have You" zasłużyła nawet na Oscara) i kiedy wydawało się, że nie może być już lepiej nadeszli… ehm… nadpłynęli Nemo, Merlin i fajtłapowata Dory. Kolejne finansowe rekordy, jeszcze wyższe oceny i koronacja w postaci pierwszego dla studia Oscara w kategorii Najlepszej Animacji. Rok później udało ponownie zdobyć się to trofeum, a także dołożyć kolejną statuetkę za montaż dźwięku, tym razem za sprawą „Iniemamocnych”. Reżyserem i pomysłodawcą widowiska był Brad Bird, który 5 lat wcześniej dał światu „Stalowego Giganta”, a dziś jest jednym z ciekawie zapowiadających się reżyserów filmów aktorskich. Jako ciekawostkę wspomnieć trzeba również, iż produkcje Pixara bardzo często nawiązują do siebie nawzajem, w postaci przeróżnych easter eggów. W tle kolejnych animacji pojawiają się np. urywki programów telewizyjnych, książki, samochody, ciężarówka Pizza Planet czy pluszowe zabawki odnoszące się do wcześniejszych postaci. Czasami nawet są to gościnne występy. Od przełomu wieków, Pixar planował swoje kolejne projekty na wiele lat przed premierą, czego dowodem były małe zapowiedzi w kolejnych filmach – m.in. Nemo pojawia się jako wypchana zabawka na kanapie w pokoju Boo („Potwory i spółka), a chłopiec w gabinecie dentystycznym z „Gdzie jest Nemo?” czyta komiks zatytułowany „Iniemamocni”.

A gdzie ja wtedy byłem? Owe lata, to ostatnia faza mojego beztroskiego dzieciństwa. Animacje, określane wtedy oczywiście mianem bajek, traktowałem na równi: z taką samą estymą jak i obojętnością. Fascynując się nimi podczas seansu oraz zapominając o nich w momencie wyjścia na podwórko i rozpoczęcia kolejnej z setek zabaw. „Potwory i spółka” obejrzałem na telewizorze, pewnie była to jeszcze kaseta VHS. „Gdzie jest Nemo?” był jednym z wielu filmów jakie w tamtym okresie obejrzałem na wielkim ekranie – pamiętam, że była to pierwsza kinowa wizyta jaką odbyłem wspólnie z młodszym rodzeństwem. Pamiętam też wyraźnie, że w tym czasie moją wyobraźnią władał ciągle „Spider-Man 2”, którego razem z kuzynem obejrzałem rok wcześniej. Fascynacja widowiskiem Sama Raimiego doprowadziła do narodzin Ćmo-menów – udawaliśmy bowiem, że ukąsiły na radioaktywne ćmy. Nie pytajcie. „Iniemamocnych” z kolei obejrzałem trochę później, ale już na komputerze i jeśli dobrze pamiętam, była to jedna z moich pierwszych premier, które swój rodowód wywodziły z giełdy „samochodowej”.    


ROZDZIAŁ #4: „Ratatuj”, „WALL·E”, „Odlot”

Umowa Disneya z Pixarem skończyła się w 2004 r., negocjacje na temat jej przedłużenia stanęły w martwym punkcie, w efekcie konfliktu pomiędzy Steve’m Jobes’em, a ówczesnym prezesem Disney’a Michaelem Eisnerem. Sytuacja ta doprowadziła do przełomu w 2006 roku, w którym to Disney wykupił ostatecznie Pixar za 7.4 miliarda dolarów. Należy się tu jednak słowo wyjaśnienia – nie jest to bowiem oczywista relacja. Upraszczając pewne fakty, prezentuje się ona obecnie tak, że Pixar i Disney to dwa osobne twory, choć ten pierwszy należy do koncernu tego drugiego. Pixar zachował jednak pełnię autonomii, zarówno w sprawach kadrowych, wizerunkowych, decyzyjnych jak i - przede wszystkim – kreatywnych. Dlatego, choć wywodzą się z jednej gałęzi korporacji, traktujemy je dziś oddzielnie.

To ustaliwszy, wróćmy już do naszej opowieści. 2006 rok ma swoją ciemną stronę – dla Pixara były to narodziny pierwszej z czarnych owiec (zatytułowanej „Auta”), dla mnie poznawanie przykrych uroków gimnazjum. Kolejny rok przyniósł jednak gwałtowny zwrot akcji, a jego twarzą stał się szczur Remy marzący o karierze kucharza. W tym miejscu muszę się do czegoś przyznać – „Ratatuj” to jeden z trzech pełnometrażowych filmów Pixara, jakich do tej pory nie obejrzałem i stoi mi on ością w gardle. A daniem jest nie byle jakim – zaserwował go bowiem wspomniany wcześniej Brad Bird, a jeśli lubicie zajrzeć czasem do zagregowanych ocen, to na serwisie Metacritic, wśród ogółu animacji, „Ratatuj” dzierży dumnie palmę pierwszeństwa z kapitalnym wynikiem 96/100. Jeśli to nie wystarczy jako referencje, to warto przypomnieć, że film zdobył również Oscara (spoiler alert: tak samo jak cztery kolejne) w kategorii Najlepszej Animacji. Ja i Ty-spośród-czytelników-który-też-go-jeszcze-nie-widziałeś musimy czym prędzej nadrobić kardynalne zaległości.

Mniej więcej w latach 2008-2009 w moim życiu pojawiły się nowe fascynacje – ganianie za piłką i piłeczkami, które z pełną świadomością zaobserwowałem wówczas u koleżanek. Skończył się okres niewinnego dzieciństwa, pojawiły się pierwsze alkoholowe degustacje (papierosy jednak nigdy mnie nie ciągnęły) i dłuższe wypady z kolegami. W owym środowisku oglądanie bajek przestało być cool. Co nie znaczy, że ja przestałem je oglądać. Seans „WALL·E” i „Odlot” zaliczyłem w ukryciu, na monitorze komputera – i nie mówcie nikomu, ale były to wersje, o których można powiedzieć wszystko, poza tym, że były legalne. Dziś to jedne z moich 7-10 ulubionych animacji wszechczasów, za każdym razem powodujące wzruszenie i szklisty wzrok.

„WALL·E” to przejmująca i mądra opowieść o robocie, który sprząta Ziemię opuszczoną przez ludzi, a z czasem zakochuje się w przybyłej na planetę, nowoczesnej maszynie EVE. Za kamerą stanął weteran studia – Andrew Stanton (m.in. „Toy Stroy”, „Toy Story 2” czy „Gdzie jest Nemo?”), a produkcja obsypana została nagrodami i recenzjami tylko o krok ustępującymi „Ratatuj”. Z racji na pełną niuansów fabułę, podejmującą trudne tematy, „WALL·E” określić można jako jedną z najdojrzalszych animacji, którą docenią przede wszystkim wprawni widzowie. Bardzo podobnie, choć z już nie tak wyraźnym nakierowaniem na dorosłych prezentował się „Odlot”. Historia staruszka Carla i jego przyjaźni z młodym harcerzem, jaka rodzi się w trakcie fantastycznej podróży do Ameryki Południowej wzruszyła wszystkich. Po raz pierwszy w animacjach Pixara wspomniano o rozwodzie i tak mocno zaakcentowano temat śmierci. Film ten, jako pierwszy w historii studia został nominowany zarówno w kategorii Najlepszego Filmu, jak i Najlepszej Animacji (oczywiście w tej drugiej wygrał) oraz pojawił się w wersji 3D.


ROZDZIAŁ #5: „Toy Story 3”

Bez dwóch zdań moja ulubiona animacja i kulminacja piękna i geniuszu jaki nosi w sobie Pixar. Były to wakacje roku 2010, 18-letni chłopak oglądał domknięcie trylogii Szeryfa Chudego i Buzza Astrala z 5-letnią kuzynką na kolanach. Jakoś musiał – w swoim rozumowaniu - wytłumaczyć seans przed innymi. Ona, niewiele rozumiejąc, oglądała z rozdziawioną buzią, on ze łzami w oczach. Pod koniec płakał i dziś nie wstydzi się tego przyznać. Tak jak dla animowanego Andy’ego, tak i dla niego były to ostatnie wakacje przed wyruszeniem na studia. Jeden i drugi pakowali w tym czasie swoje zabawki, udając się na sentymentalny spacer aleją wspomnień.

Seria „Toy Story” dorosła razem ze mną, a  Lee Unkrich, John Lasseter i Andrew Stanton przeszli samych siebie, sprawiając, że trzecia część stała się najlepszą ze wszystkich. Efekt? Obłędne recenzje, Oscary, a przede wszystkim rekord w box office. „Toy Story 3” stało się pierwszą (dzisiaj jest już drugą obok „Krainy Lodu”) animacją, która osiągnęła miliard dolarów wpływu z kas biletowych. Zaprezentowana historia rozszerzyła świat animowanych zabawek, ujawniając takie ciekawostki jak nazwisko Andy’ego (Davis!), czy pokazując dalsze losy demonicznego Sida (został… śmieciarzem!), a także zwieńczyła opowieść piękną klamrą – ostatnie ujęcie przedstawiało białe chmurki na tle niebieskiego nieba, co było odniesieniem do początkowej sekwencji pierwszego filmu, w którym to tapeta w pokoju głównego bohatera prezentowała identyczny widok.

Do niedawna wydawało się, że jest to definitywne zakończenie serii, co obiecywali zresztą sami twórcy – okazuje się jednak, iż banda Chudego powróci na wielki ekran w 2017 roku. Pomysł na fabułę stworzyły największe tuzy Pixara: John Lasseter, Andrew Stanton, Pete Docter i Lee Unkrich – okazał się on tak dobry, że studio nie chciało go odpuścić. Pierwsze doniesienia sugerują, że będzie to otwarcie nowego rozdziału, a nie kontynuacja naruszająca zamknięte wcześniej wątki. Enigmatycznie wspomniano także o podobieństwach do komedii romantycznej. Za kamerą stanie sam Lasseter – twórca dwóch pierwszych części – a wspomoże go młody Josh Cooley. Bez cienia fałszu przyznam, że jest to jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów kolejnych lat – i tym razem, już bez żadnego pretekstu, stawię się w kinie w dzień premiery.


ROZDZIAŁ #6: „Merida walczena”

Lata 2011-2013 to okres, który nawet przy najlepszych intencjach określić należy schyłkiem wyśmienitej formy Pixara. „Auta 2” z 2011 roku poległy na każdym froncie, stając się do dzisiaj jedynym, otwarcie krytykowanym filmem studia. Obejrzałem kontynuację wyścigów Zygzaka McQueena wraz z młodszym rodzeństwem w telewizji – tzn. nie do końca, ponieważ przysnąłem w połowie i nigdy więcej nie podjąłem się seansu. Dwa kolejne lata przyniosły oryginalną „Meridę waleczną” i „Uniwersytet potworny”, kontynuujący perypetie Mike’a i Sully’ego. Te dwie pozycje dopełniają niestety moją niechlubną trójcę animacji ze stajni Pixara, których nigdy nie obejrzałem.

Filmy te zostały przez media odebrane w sposób umiarkowanie dobry, osiągnęły również względnie satysfakcjonujący wynik finansowy - to ciągle bowiem, więcej niż przeciętne animacje. „Merida waleczna” wywalczyła nawet Oscara, choć przyznać trzeba, iż nie mierzyła się z najsilniejszą konkurencją. Jako pierwsza animacja studia rozegrała się w przeszłości historycznej, a swoją tematyką wzbudziła bodaj największe do tej pory kontrowersje – oto bowiem niezależna, charakterna dziewczyna (będąca pierwszą żeńską protagonistką Pixara) odmówiła pójścia za mąż, co wywołało lawinę spekulacji odnośnie jej orientacji seksualnej i statusu księżniczki Disneya. „Uniwersytet potworny” przeszedł tymczasem bez echa, choć osiągnął znacznie lepszy wynik finansowy. Zapisze się jednak na kartach historii studia, jako pierwszy prequel, a także drugi (po „Autach 2”) film nie nominowany nawet do Oscara.

Tak też ścieżki moje i Pixara zanotowały znaczący rozbrat. Szefowie studia musieli zdać sobie sprawę ze spadkowej tendencji i po raz pierwszy od 2005 r. postanowili zrobić roczną przerwę. Przegrupowali się i właśnie teraz wracają ze zdwojoną siłą, na ekranach polskich kin debiutuje bowiem…


ROZDZIAŁ #7: „W głowie się nie mieści”

W głowie się nie mieści ile to pozytywnych opinie na temat filmu napływa z każdej strony. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Pixar wraca do formy z hitem na miarę „Toy Story 3” i „WALL·E”. Ci z Was, którzy mieli okazję już zapoznać się z dziełem kalifornijskiego producenta, mogą potwierdzić te zachwyty w komentarzach. W momencie, w którym czytacie te słowa ja prawdopodobnie jestem właśnie w kinie. Razem ze mną są dwie młodsze kuzynki i rodzeństwo, tym razem jednak to oni zabrali się na seans ze mną, a nie ja z nimi.

W najbliższej przyszłości czekają nas seanse oryginalnego konceptu „The Good Dinosaur”, a poza nowym otwarciem „Toy Story”, także kontynuacje kultowych pozycji – m.in.  „Gdzie jest Dory?” i „Iniemamocni 2”. Tak więc wraz z upływem czasu stworzony zostanie ten i kolejne rozdziały, wyrażam ponadto głęboką nadzieję, iż epilog mojego życiorysu przeplatającego się z filmografią Pixara napiszę już wraz ze swoimi wnukami.


- - -
Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu naEKRANIE.pl 

Venom
2 lipca 2015 - 19:24