Zwieńczenie piątego sezonu „The Walking Dead” to zarazem dobry odcinek i słaby finał. Otrzymujemy kilka równorzędnych wątków skupiających się na bohaterach, ale akcji jest niewiele. Następuje fabularne rozwiązanie toczących się dylematów, ale brak jest wyraźnej kulminacji. Rozwiązuje się tajemnica „W” na czole zombie, ale stanowi ona - tylko i aż - fundament pod kolejne epizody. Z szumnie zapowiadanych 90 min, ostaje się minut 65 i scena po napisach, ale i tak jest to metraż niewykorzystany. Stoimy w miejscu. „The Walking Dead” zamienia się w „The Standing Dead”. Dalej już spoilerowo.
„Conquer”, jak głosi tytuł, to pierwszy fałszywy akcent finału. „Podbój” kojarzyć się może z walką, starciem, na pewno z przelewem potu i krwi. Atak jest tymczasem planem awaryjnym dla Ricka i ekipy, a rozwiązanie podstawowe stanowi stara, dobra dyplomacja. I tak z pomocą kilku przypadkowych Szwendaczy, a także płomiennej przemowy, udaje się przekonać mieszkańców Alexandrii. To rozwiązanie spójne, ale jednocześnie w ciągu całego finału tylko przez kilka sekund odczuć można zagrożenie. Nikt z głównych bohaterów nie ginie (Reg obchodzi nas średnio, los Pete’a przesądzony był już dawno temu), a kluczowe odcinki „The Walking Dead” zwykle tym się charakteryzowały. Brak akcji rekompensowany jest skupieniem na psychologii bohaterów i tak najprościej podzielić można analizę finału. Jak prezentowały się poszczególne wątki?
Na pierwszy ogień złe pomysły:
- Glenn i Nicholas – animozje jakie powstały między tą dwójką musiały w końcu znaleźć swoje ujście. Dochodzi do klasycznej, męskiej dyskusji, gdzie prawy sierpowy to perswazja, a lewy prosty to rozsądek. Dlaczego Nick uciekł w las? Jakim cudem Glenn przeżył skoro leżał ranny i nacierało na niego trzech Szwendaczy? Dlaczego Glenn po raz kolejny oszczędza i pomaga Nicholasowi skoro ten zrobił absolutnie wszystko, żeby udowodnić jakim podłym jest człowiekiem? Glenn to równy facet, ale ciężko zrozumieć jest jego motywacje. Scenarzyści nie pomagają.
- Sasha – łapka w górę kto ma dość cierpiętniczego zachowania Sashy. Czy bohaterka przeżywa ciężki okres? Tak. Czy zdążyliśmy to już zrozumieć. Tak. Siedem razy. Ale może jeszcze raz do tego wróćmy. Tym razem Sasha kładzie się w prowizorycznym grobie na stosie martwych (martwych-martwych) zombie. Tak, wiemy, Sasha pogodzona jest ze śmiercią. Nie radzi sobie. Jej rozterki są niepotrzebnie rozwleczone, ale może po starciu z Gabrielem wreszcie wyjdzie na prostą?
- Gabriel – i skoro o księdzu mowa. Jeśli Sasha potrafi nużyć, to co powiedzieć o postaci Gabriela, który użala się nad sobą od pierwszej sceny w jakiej się pojawił. Użalał się w kościele, użalał się w lesie, użalał się na drodze, użalał się w słoneczny dzień i w deszczu, użala się dalej, kiedy w końcu jest bezpieczny i potrzebny. Skarży się na Ricka i towarzyszy, a sam w irytujący sposób zapomina zamknąć bramę i naraża społeczność. Raz traci wiarę, pali koloratkę i wyrywa strony z Pisma Świętego, a następnie staje przed Panem, gotowy na śmierć. Owszem, sytuacja w jakiej znajdują się bohaterowie potrafi wypaczyć logikę, ale postępowanie księdza nawet w takich warunkach niewiele ma sensu. Sceny z jego udziałem spokojnie mogły zostać wycięte.
- Carol – ona tymczasem znajduje się na przeciwległym biegunie. Już dawno zatraciła resztki człowieczeństwa i praktycznie kwalifikuje się jako psychopatka. A to sterroryzuje dziecko, a to wpadnie z wizytą niosąc zapiekankę i nóż za pazuchą. Rzuca teksty o tym, że zabije, bo kogoś nie lubi, że dorośli w Alexandrii to dzieci i lubią bajki, że nie ufa nawet swoim. A całość okrasza szaleńczym, słodkim uśmiechem. Jej pragmatyzm i wola przetrwania zamieniły się w karykaturę grubą kreską pociągniętą, nie ma tu mowy o subtelności.
Dobre pomysły to z kolei:
- Morgan – bohater, który pojawia się niewiele, ale jest świetnie sportretowany. Odkrywa w sobie wewnętrznego ninja i w ostatniej chwili ratuje Daryla i Aarona – to motywy lekko naciągane. Łatwo je jednak przyswoić dzięki charyzmie Lenniego Jamesa. „Bo życie jest cenne” w jego ustach i z enigmatycznym uśmiechem brzmi wiarygodnie. Ciekawie wypada również jego rozmowa z tajemniczą, nową postacią. Kiedy ostatnio spotykaliśmy go na dłużej, znajdował się w stanie skrajnego załamania. Widać, że przebolał śmierć syna, odzyskał stabilność umysłu i psychiczne zdrowie. Nie zabija, nawet takich szumowin jak dwaj napastnicy. Pomógł mu w tym Rick, teraz to on pomoże Rickowi.
- Daryl i Aaron - panowie kontynuują próby werbowania kolejnych członków, co ostatecznie kończy się dla nich wpadnięciem w pułapkę. Ten wątek jest jedyną, solidną dawką akcji. Szwendacze pojawiają się oczywiście nagle i znikąd, ale jeśli coś się dzieje, to z reguły dobrze się to ogląda. Daryl otrzymuje również oficjalny laur „zombie killer of the week” za potrójny nokaut z użyciem łańcucha. Ucieczka z samochodu poszła im za łatwo, ale choć przez chwilę czuć było emocje.
- Rick – nareszcie odzyskał charakter. Można kwestionować sposób i środki jakie podejmuje, ale nie można kłócić się z jego logiką. Od kilkunastu epizodów Rick systematycznie się staczał, stawał się bezosobowy, wycofany. Teraz nareszcie działa, walczy, zakochuje się, faktycznie przejmuje dowodzenie. Razem z powrotem do wcześniejszego wyglądu, wraca jego motywacja. Jest bezkompromisowy i zdarza mu się pójść o krok za daleko, ale spotkanie z Morganem powinno ostatecznie przywrócić nam starego, dobrego Ricka Grimesa. Nieźle wypada też jego starcie z nieproszonymi gośćmi w Aleksandrii. Definicja mind-blowingu.
- Michonne – pojawia się stosunkowo mało, ale jest bohaterką sceny po napisach. Przez chwilę mogliśmy wątpić w jej przywiązanie do grupy, ale powrót do katany daje nadzieję, że i Michonne wróci do bycia twardą, charakterną babką. To lubimy.
Po napisach rozgrywa się nie jedna, a dwie sceny. Ta druga to przede wszystkim złowieszcze „Wolves not far” i zapowiedź przeciwników na kolejny sezon. Ich psychotyczne motywy są nieźle nakreślone, a działania budzą grozę. Finał ostatecznie porządkuje więc kluczowe wątki i choć nie oferuje przełomu, to wylewa fundament pod przyszły sezon. Takie rozwiązanie nie stanowi mocnego uderzenia na zakończenie, nie wciąga, tak jak wciągać powinien finał, ale chociaż oferuje nadzieję na przyszłość. Może tym razem będzie na co czekać?